Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Renowacje mebli. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Renowacje mebli. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 10 listopada 2011

Wariacje na temat stołu


 ...kiedyś dumnie stał w salonie. Zakupiony w ciężkich czasach, kiedy nawet meble nabywało się "spod lady". Często takie zakupy okazywały się tzw "kotem w worku" ...a mimo to człek się cieszył i nie w głowie były reklamacje, bo przecież lepszy rydz niż nic...
Najbardziej denerwowały mnie nogi. Nie dość, że zbyt chude (o przekroju prostokąta) , to jeszcze zamontowane z charakterystyczną socjalistyczną precyzją. Dwie w poprzek a dwie wzdłuż.

Dawało to efekt kulawości jakiejś... ale cóż...
W końcu doczekaliśmy się jego dymisji ;) ... i zdegradowany został do roli stołu pracownianego.
I tam dostał w kość :)) Nie miałam dla niego litości i zupełnie nie przejmowałam się chlapiąc obficie farbą i lakierem przy decoupagowych poczynaniach. Biedaczek dzielnie to znosił.


...aż zrobiło mi się go tak zwyczajnie szkoda i postanowiłam zrobić mu plastykę. Zwykły lifting w jego przypadku nie dałby zadowalających efektów.
Zaczęłam od trywialnego czyszczenia...


Spod czarnej farby wyszła na światło dzienne skóra właściwa. Rysunek słoi podkreślały resztki farby. Spodobał mi się ten efekt i postanowiłam, że pozostanie ostatecznym.
I przyszła kolej na nogi. Chciałam dodać im trochę "ciała" i doprowadzić do przekroju kwadratu.
Zrobiłam stosowne obliczenia i rysunek (daleki od technicznego) ...i udałam z misją do stolarza ze starymi resztkami naszej podłogówki. Musiał przyciąć mi na tzw "grubościówce" elementy potrzebne do mojej wizji. Przy okazji przećwiczyłam swoją siłę przekonywania ;) ...stolarz wykonał zlecenie na poczekaniu.
Mogłam kontynuować swoją garażową radosną twórczość.


Zabawa na całego.  Przy okazji przycinania "kopytek"  pokonałam swój strach i odważyłam się w końcu użyć strasznie głośnej piły, którą zakupiłam kilka lat temu z myślą samodzielnego robienia ramek. Żadnej ramki nie udało mi się zrobić, bo poziom hałasu paraliżował mnie na tyle, że piszczałam równie głośno a oczy same się zaciskały z przerażenia ;) W końcu stół mnie zmotywował i pokonałam swoje strachy z czego  dumna jestem niesłychanie ;) ...nooo, dzielna ze mnie dziewczynka ;)


...i kiedy już po malowaniu pewna byłam, że zwycięsko finiszuję, okazało się, że blat nie chce wrócić na swoje miejsce . Jakiś czeski błąd musiałam zrobić... w końcu znalazłam diablika. Zapomniałam po prostu wyciąć w opasce otwory do przesuwania szyn ruchomego blatu.
Słowo daję, usłyszałam wtedy za plecami chichot tych gości
W końcu to oni mogli się z kogoś pośmiać. To się nazywa sprawiedliwość dziejowa ;)
Dałam im powody do radości  kiedy już w pracowni, piłą do metalu i dłutami rzeźbiłam dziurę w całym ;)) 
Czułam, że jestem już w klubie ...

Ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni :)))
Taaadaaam...




I tym sposobem mam w pracowni całkiem nowy stół :)
Brakuje mi jeszcze jakichś "schorowanych" krzesełek, które chętnie wezmę na warsztat ...ale to już melodia dalszej przyszłości, bo tymczasem Odys wraca do swej Itaki i muszę przeistoczyć się w prawdziwą damę... Nie mogę przecież stęsknionego przywitać z młotkiem i piłą w ręce. Jeszcze gotów zrobić w tył zwrot na pięcie ;))
Dobrze się składa... bo akurat dotarła do mnie przesyłka z tkaninami do haftu.
Spocznę więc na swoim szezlongu i z igiełką w dłoni będę z gracją ;) haftować cosik na święta, co przyznacie, jak najbardziej wypada dystyngowanej damie .... :)


Tymczasem pakuję manatki i wybieram się na kilka dni do stolicy, aby stanąć na czele komitetu powitalnego...ale jakie ja mam szanse z Adasiem :/ ... ;))
 Serdecznie Was pozdrawiam i życzę udanego długiego weekendu.
Mój na pewno będzie taki :))))))

poniedziałek, 31 października 2011

Szafa do pracowni i zakwasowe newsy...

Razem z sekretarzykiem trafił mi się taki ludwiczek.


Zastanawiałam się nad jego nabyciem...bo mnogość rzeźbień trochę mnie przytłaczał.  Z drugiej zaś strony jego duża pojemność i wysokość niewielka była idealna do mojej przyszłej pracowni na strychu. Do pracowni... w której wiatr na razie hula ;) ...ale co tam, kiedyś przecież będzie gotowa  :) Względy praktyczne przeważyły.
Przywiozłam go do Gdyni, by tymczasem dopełnił eklektyzm ;) mojej obecnej pracowni, w której znalazły schronienie różne przypadkowe meble... Z różnych epok, od ludwików, poprzez PRL-owskie na IKEI kończąc. Prawdziwy miszmasz ;)
Od roku zabierałam się za jego odnowienie... patrzyłam z niepewną miną na te rzeźbienia... aż w końcu powiedziałam sobie -raz kozie śmierć!
Spodziewałam się żmudnej roboty ...i nie zawiodłam się. Prace trwały z doskoku ponad 2 miesiące. Żadnych niespodzianek.
Czyszczenie, czyszczenie, czyszczenie....


a potem bielenie ...



...i gotowe.

 Jakoś aparat dzisiaj nie chciał współpracować. Aura mu najwyraźniej nie odpowiadała za oknem.

...tymczasem wracam do tematu zakwasu, który jakoś z upływem czasu nie traci na powodzeniu. Właśnie ten temat przeważa w mailach z ostatnich dni. Nie nadążam z odpisywaniem.

...a jeden z nich ( napisany przez sympatyczna osobę z...Chin) przysłużył się dobrej sprawie ;) ...sprowokował mnie do powtórnego zmierzenia się z próbą wyhodowania swojego zakwasu od zera. Dziękuję Agnieszko :)
Poszperałam w necie i z mnogości różnych przepisów wybrałam moim zdaniem ciekawe...
Polecam TUTAJ - z video,  i TU -dużo przydatnych informacji
Sama zrobiłam tak trochę po swojemu, planując ścisłe dostosowanie się do gotowej receptury za trzecim podejściem ;)
W niedzielę rano (DZIEŃ I) do dużego słoika wsypałam 100gr mąki żytniej razowej (którą używam aktualnie do pieczenia chleba) i wymieszałam ze 100gr ciepłej wody.


Przykryłam ściereczką i postawiłam na parapecie.. bo tam wiadomo najcieplej... przynajmniej wtedy kiedy grzeją grzejniki.  U mnie z tym było różnie, bo prawdą jest, że prze fakt, iż wiekszość czasu spędzałam ostatnie dni w garażu , to piec miałam nastawiony na oszczędny tryb, co zapewniało zaledwie 19stC
Jednakże, kiedy kaloryfery się włączały to przez 2-3 godziny temperatura w okolicach parapetu była znacznie wyższa.
W każdym razie zakwas wystartował w odpowiedniej temperaturze powyżej 22 st.
wieczorem zamieszalam. Nic się nie działo.
Rano (po upływie doby) (DZIEŃ II) przyszła pora na dokarmianie. Niestety w słoiku nadal cicho i żadnych oznak dowodzących, że bakterie kwasu mlekowego zaczęły hulać ://
Dodałam kolejne 100gr mąki żytniej razowej i tyle samo ciepłej wody. Wymieszałam, ściereczką przykryłam i na parapet.
Wieczorem wypadało znowu zamieszać.
Wow! Urosło!Normalnie adrenalina mi skoczyła w górę. Czary jakieś :)


 Optymizm powrócił. Ochoczo zamieszałam miłą memu oku breję ;)
DZIEŃ III - Ranek. Karmienie. Obawiając się, że słoika nie wystarczy, postanowiłam niepełną porcją dokarmić. Dosypałam 70gr mąki i 70 gr ciepłej wody... i apiać na parapet.
Wieczorem zaglądam a tam d---! Żadnych fajerwerków. Normalnie rozczarowana miałam ochotę do kosza cisnąć tego niewdzięcznika...ale co tam, postanowiłam ze stoickim spokojem doprowadzić procedury do końca. ..a więc zamieszałam i przykryłam.
DZIEŃ IV - ranek; bez przekonania dokarmiłam gada, dodając po 70 gr mąki i ciepłej wody. Zamieszałam i na parapet.
Wieczorem zniesmaczona nie umiałam nawet określić czy coś urosło czy nie... zapach wciąż nie przypominał mi zapachu zakwasu, z którego piekę chleb. Cóż, postanowiłam , że w przyszłym tygodniu wypróbuję przepis z tego filmiku, do którego zamieściłam link. Byłam przekonana, że diabeł tkwi w szczegółach, a więc pewnie zepsułam zakwas przez złą temperaturę, zbyt niską.
DZIEŃ V  Rano jakby nigdy nic dokarmiłam mój niewdzięczny zakwas 70 gr mąki i 70 gr ciepłej wody. Zamieszałam i na parapet.
Wieczorem zaś na mej twarzy zagościł rogal ;)  Jaki piękny widok ;)


...do tego zdecydowany kwaśny zapach i to czarodziejskie pyrkanie przy ruszeniu łyżką... i szum pracujących bakterii kwasu mlekowego i dzikich drożdży. Co za melodia ;)

DNIA VI - juz nie dokarmiałam.
Przystąpiłam do egzaminu. Z mojej receptury na chleb wzięłam połowę składników i zrobiłam ciasto na jedną keksówkę. Wolałam nie ryzykować. Nie bardzo wiedziałam ile łyżek zakwasu dodać. Mając na uwadze fakt, że podobno młody zakwas wolniej pracuje... dodałam 6 płaskich łyżek, bo różnił się również od mojego starego, konsystencją. Był rzadki.
A że bardzo chciałam żeby egzamin był zaliczony, dodałam na koniec jeszcze 2 łyżki (normalne fory)
Kiedy wróciłam do domu, po czterech godzinach, chlebuś już krzyczał, że chce do piekarnika :)


A oto cenzurka z wynikiem celującym ;)


Nie mam zielonego pojęcia dlaczego, ale faktem jest, że chleb ten trochę inaczej smakował. Kasia twierdzi, że jest smaczniejszy ...ale ja zatrzymam się na przymiotniku inny. Dziwne, ale to fakt wyczuwalny.

Mam nadzieję, że tym wpisem dodam odwagi wszystkim tym, którzy bali się nawet próbować podchodzić do tematu samodzielnego hodowania zakwasu, jak równiez i tym, którzy jak ja, ponosili klęski w tym temacie.

Wygląda na to, że nie można tak łatwo się poddawać...a wtedy okazuje się, że niemożliwe staje się możliwym. Cierpliwości trzeba, ot i wszystko. Spokoju i konsekwencji... jak przy wychowywaniu dzieci ;)
...no i trzeba CHCIEĆ!

Oczywiście zgodnie z przepisem, po zamieszaniu ciasta odłożyłam zakwas z nowego chlebka. Dzięki czemu mam większe możliwości rozmnażania zakwasów i szybszego wywiązania się z obiecanych przesyłek.
W środę wyślę 10 paczuszek...a w następny poniedziałek kolejne.
Przy okazji dziękuję pięknie za wszystkie przesympatyczne maile, powiadamiające mnie o Waszych sukcesach w pieczeniu chleba. Sprawiają mi niesamowitą satysfakcję i radość ;))

Marta z Łodzi podsunęła propozycję, aby osoby. które otrzymały zakwas podzieliły się z chętnymi ze swoich miejscowości.
Dzisiaj myślę, że parę osób jednak spróbuje własnych sił w wyprodukowaniu swojego zakwasu, ale jeżeli się nie uda, to oczywiście możecie się jakoś organizować... ale to już Wam pozostawiam. Ze swej strony , dla ułatwienia kontaktów, możecie korzystać z komentarzy pod postem z dnia 16 X i tam zgłaszać chęć dzielenia się zakwasem podając z jakiej jesteście miejscowości i jakichś danych kontaktowych (chociażby mail)
Nie wiem czy to zda egzamin. Wszystko zależy od Waszych chęci... bo ponoć prawdą jest, że dla chcącego nie ma nic trudnego :)

Tymczasem uciekam do moich stolarskich poczynań. Niebawem pokażę Wam mój pracowniany stół, którego reanimuję z zapałem ;)
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i dziękuję za wszystkie miłe słowa, komentarze... bo dadają mi skrzydeł :) i niesamowicie ładują akumulatory, a tego mi trzeba szczególnie teraz kiedy muszę uwinąć się z tyloma rozgrzebanymi pracami.  Zostały mi 2 tygodnie ;)

środa, 26 października 2011

Fotel ... i nie tylko

Po wielu perypetiach w końcu skończony.
Nie zdążyłam uwiecznić stanu, w jakim trafił pod nasz dach, bo ...nie było czasu ;)
Zniecierpliwiona córcia przyłączyła się ochoczo do demolki

 Fotel był naprawdę w kiepskim stanie. Z gąbki w oparciu został tylko pył i coś takiego się wysypało


To co zobaczyłam po rozbebeszeniu siedziska nie napawało optymizmem
Najwidoczniej wcześniej był przerabiany przez jakiegoś amatora ...chyba większego ode mnie ;)

Sprężyny były luźno wetknięte pomiędzy dziwnie wyglądające pasy. Krótko mówiąc - jedna wielka prowizorka.
Czyszczenie stolarki i jej wybielenie (farbą akrylową)  to był mały pikuś w porównaniu z  potyczkami tapicerskimi.



Na początek zmierzyłam się z problemem sprężyn.  Jak na moje niefachowe oko, przede wszystkim było ich za mało. Dołożyłabym co najmniej dwie, ale skąd je zdobyć? Ruszyłam na nielicznych tapicerów - rozkładali ręce i dawali mi do zrozumienia, że takich starych sprężyn nigdzie nie dostanę. Mieli rację ;/   nie dostałam, bo zabrakło mi determinacji, chociaż jestem pewna, że muszą być do zdobycia, chociażby ze starych tapczanów.  Poddałam się jednak, bo chciałam jak najszybciej zobaczyć odnowiony już fotel. Dawałam sobie na to 4 -5 dni... które jakoś zbyt szybko minęły. 
 Tymczasem wyskoczył nowy problem. Moja osobista ;) elektryczna maszynka do wbijania zszywek wysiadła. W serwisie za naprawę zaśpiewali mi 400zł (!) Za tyle kasy można już kupić nowe podobne urządzenie. Podziękowałam. Taki podręczny, najprostszy zszywacz nie dawał jednak sobie rady, więc zdecydowałam się na zwykły młotek i gwoździe. 
Stary fotel- stare sposoby ;)
Niestety, ze starym sposobem wiązania sprężyn sznurami, nie poradziłam sobie. (Dużo nauki przede mną)  Uciekłam się do pasów i umocowałam sprężyny swoim babskim sposobem ;)


Na pasy położyłam grubą 5-cio cm gąbkę (nie obfociłam tego) i w końcu mogłam zająć się
ostatnim etapem. I tu z uporem maniaka wbijałam niezliczone gwoździki i zastanawiałam się czy ktoś w dobie wygodnych zszywek, używa jeszcze gwoździ do tych celów? Przy tej okazji można nieźle sobie popieścić paluszki ;)

I nie wiem kiedy, z 4-5 dni bity miesiąc się zrobił. 
Po zmaganiach fotel dostał nową oprawę.


Dla zabezpieczenia siedziska przed szybkim zabrudzeniem (chociażby agresywną farbą co niektórych jeansów) uszyłam zdejmowane ubranko.


...a idąc za ciosem wybieliłam łóżko. Sosnowa wersja się już nam przejadła, więc tak jakoś przy okazji...


...a tak w ogóle, to przyznaję się bez bicia, że ...zagalopowałam się z tą zabawą mebelkami. Na warsztacie mam stół, szafę, regał... a wczoraj niepoważna, jeszcze nad narożną witrynką zaczęłam się pastwić. Kiedy ja to wszystko skończę?!!!! Nooo, blady strach padł na mnie... bo Odys wraca już z Indii. Dał "cała na przód" i cieszy się, że z każdym dniem jest bliżej swojej Itaki i... Penelopy ;))
Oczywiście i ja się cieszę ...niczym podlotek ;) ...ale obawiam się, że do jego powrotu zwyczajnie nie zdążę domostwa do jakiejś przyzwoitości doprowadzić, kończąc te wszystkie rozpoczęte renowacje.
Ostatnio nieopatrznie w rozmowie napomknęłam, że u nas już zima się zbliża ( u Niego +35 stC) , bo nasze autko rankiem oszronione biedactwo... -na co On ze zdziwieniem
-to wciąż nie wprowadzasz samochodu do garażu?
-no nie... wciąż się nie mieści... (przez moje renowacje rzecz jasna) -odpowiedziałam kuląc się w sobie
-to już widzę co tam się dzieje! -usłyszałam w słuchawce roześmianego mojego Pana i Władcę
Uspokojona jego reakcją, zawtórowałam mu słodkim śmiechem, hihihi, powstrzymując się by nie powiedzieć słów, które się cisnęły... - " z całą pewnością tego nie widzisz, Kochanie...z całą pewnością.... nawet trudno to sobie wyobrazić..."
...bo garaż i moja pracownia to istne pole walki i ciężko już znaleźć kawalątek miejsca, by spokojnie stopę postawić... a co tu mówić o samochodzie???
Cóż, zagalopowałam się znowu, zapominając o swoim wieku i kondycji i obiecankach... bo przecież miałam zwolnić..
...ale nie czas teraz płakać nad rozlanym mlekiem...tylko trzeba zakasać rękawy i "wypić to piwo" co się nawarzyło. [ no proszę jak to z mleka piwo się zrobiło ;) ].... Pokończyć to, co się zaczęło. ...i w końcu wyciągnąć wnioski babo jedna!
Wybaczcie mi więc, że przez najbliższe trzy tygodnie nie będzie mnie za wiele na blogowych ścieżkach...  Nie dam rady. Dzisiaj, żeby poodpisywać na część maili i szchreibnąć tego posta właściwie zarwałam nockę (trzy godziny zaliczyłam przed północą, bo padłam po koszeniu trawy - ostatnim w tym sezonie)
Tymczasem pozdrawiam Was wszystkich serdecznie i przytulam się do poduszki ;) by troszkę snu złapać przed budzikiem (wrrr)

sobota, 8 października 2011

Sekretarzyk doczekał się...


Długo szukałam sekretarzyka dla Kasi. Udało mi się w końcu trafić w ubiegłym roku przed urodzinami córci, więc otrzymał rangę prezentu ;)

 
Nie przejmowałam się, że był podniszczony, bo miałam go  szybko poddać renowacji, jeszcze przed urodzinami. Niestety, nie zdążyłam...  mijały miesiące. Kolejne wakacje zbliżały się ku końcowi, a tym samym kolejne urodziny mojej najmłodszej latorośli. I wtedy wpadłam na chytry pomysł, że sekretarzyk powtórnie zostanie prezentem urodzinowym...tylko już w wersji odnowionej.  Nooo, wstyd się przyznać. Znowu się nie wyrobiłam. Przestało mi się to podobać...
...aż w końcu zakasałam rękawy...
Na początek musiałam mebelek dokładnie oczyścić. Do surowego drewna. Robota niezbyt przyjemna. Chętnie zleciłabym ją komuś. Ale niestety żaden ochotnik się nie zjawił.  Najbardziej nagimnastykowałam się przy rzeźbieniach.


Odetchnęłam z ulgą kiedy ten etap miałam za sobą.Wreszcie mogłam się zabrać za bielenie. Robiłam to pasta bielącą. Tu szło jak po maśle :) ...dopóki nie trafiłam na niespodziankę.
Otóż blat miał niewielki ubytek. Przy czyszczeniu powiększył się znacznie. Nie mam żadnej praktyki w tym temacie, więc sobie wymyśliłam, że wypełnię go szpachlówka do drewna. Dodałam nawet do niej troszkę drobnych trocin, aby wtopiła się lepiej w kolor drewna. Niestety kiedy wyschła okazała się brzydką białą plamą.


Tak nie mogło zostać.
Myślałam, myślałam...aż wymyśliłam.

i stwierdziłam,  że to jest ratunek dla mojego sekretarzyka.
Chwila zabawy z linijką i ołówkiem, tak, żeby rozplanowane romby regularnie się rozłożyły a jeden z nich pokrył brzydką plamę. Nic wielkiego. Troszkę matematyki, którą zawsze  lubiłam :)
Potem taśmą malarską wykleiłam "szablon",  żeby ułatwić bielenie.


I gotowe  :) ...na dodatek bardzo mi się spodobał efekt końcowy. A przecież gdyby nie ta plama, nie zdecydowałabym się na takie rozwiązanie. Jednak potwierdziło się znowu to powiedzenie, że nie ma tego złego... ;)


Tym sposobem sekretarzyk został ukończony. Taadaaam :)


 Na szybcika dorobiłam tymczasową tablicę do karteczek niezapominajek i różnych tam takich ;)
To po prostu stare drzwiczki z dawnych szaf strychowych.
 Żeby sprawdzić jej praktyczność włożyłam fotki Kasi -sprzed kilku lat, i  jej prababci ( a babci Odysa) sprzed kilkudziesięciu... ;)


Kilka detali...


I  tym sposobem sekretarzyk doczekał się nowego lica. Czeka na fotel...który się kończy.  taaaa, samo się kończy... ;)


Na górną półeczkę przysiadła anielica, która powstała ...chyba w czerwcu. Nie zdążyłam jej pokazać, bo zapracowana byłam paskudnie.
Dostałam pilne zamówienie na jeans-owego królika i właśnie taką anielicę. Poleciały do Italii.



 ...a że Kasi wpadła w oko ta skrzydlata, to co miałam robić? -uszyłam i dla niej, również traktując jak pilne zamówienie ;)
Maszyna tymczasem odpoczywa, bo poszłam na całość i "bawię" się meblami  ;)
Ładna mi zabawa hłe,hłe ze szlifierką, wiertarką, młotkiem, wyrzynarką i innymi "cacuszkami" typowymi dla kobiet ... kobiet mojego pokroju ;)  Na szczęście, dzięki blogowemu światu wiem, że jest nas trochę ...tak pozytywnie szurniętych ;)
Dla przykładu mój wczorajszy dzień. Pół dnia ostro działałam w garażu, ze szlifierką w dłoni. Potem rzucam wszystko, szybki prysznic, termoloki na głowę i o 19-tej jestem w operze...  tak dla równowagi ;))


ps. ... i nie martwcie się, termoloki zdążyłam zdjąć przed wyjściem z domu ;)


Pozdrawiam Was z budzącym się nad Gdynią słońcem i życzę pięknego weekendu... mój będzie piękny, bo za godzinkę wnusio przyjeżdża :))

piątek, 26 marca 2010

Mój debiut...

Przyznam się, że tak naprawdę to nic mi się nie chce... wpis ten robię tak trochę na siłę... żeby się przywołać do porządku ( a' propos, porządków też nie chce mi się robić -nie chce ale musze, hłe,hłe)
...może to nie jest najlepszy moment na chwalenie się tytułowym debiutem, bo marazm jakiś opętał mnie i nie wiem co mi z tego pisania wyjdzie, ale co tam... piszę, zanim mój internet, jak to mówią hula.
A ja ciągle nie na temat. Chciałam pisać o moim debiucie w temacie bielenia mebli. Ta technika chodziła za mną już od paru lat, ale zabrać się za nią jakoś nie mogłam. Oczywiście meble "przerabiałam" nie raz. Jednak ograniczałam się do przemalowania ich na jednolity, konkretny kolor farbą akrylową. Miałam fazy na czarny, potem na beż, potem znowu na czarny i na popielaty. Cała technika ograniczała się do zmatowienia mebli papierem ściernym przed położeniem dwóch warstw farby. Proste. Ale dające mało satysfakcji. Od kiedy wpadłam po uszy w blogowy labirynt, gdzie królują bielone meble wiedziałam, że już długo czekać nie będę z ugryzieniem tej techniki.
I nadarzyła mi się wymarzona wprost okazja do kucia żelaza póki gorące.
W pewien weekend odwiedziła mnie Małgosia ze swoimi Aniołami :))
Mogło być miło i relaksowo, tak jak na odwiedziny przystało. Ale tak nie było.
Nie było miło... było bardzo miło :)) ... i nie było relaksowo,o nie! Zamiast relaksu zafundowaliśmy sobie niezłą dawkę pracy fizycznej. Relaks pozostał w sferze obiecanek ;)
Po dwóch dniach zakasanych rękawów, jedna szafa z trzech przeznaczonych do liftingu zmieniła swoje oblicze. Na moje szczęście ta największa. Miałam wielką przyjemność podpatrywania Mistrzów (Małgosię i Marka) w akcji. Nieudolnie próbowałam im asystować, ale prawdą jest, że głównym moim zajęciem było trzymanie mojej szczęki w przyzwoitej pozie. Dokładność z jaką podchodzili do każdego etapu budziła we mnie wielki szacunek. Uważałam się za osobę dokładną, ale kiedy zobaczyłam jak wygląda mebel przygotowany prze Marka do bielenia... to przepraszam, gdzie mi do Niego. (Mareczku, chylę czoła!)
Małgosi podejście do tematu też mnie zadziwiało. Niestrudzenie walczyła z niewdzięcznym ratanem,który im zafundowałam. Z pewnością renowacja mebli prawdziwie starych sprawia o wiele więcej przyjemności. Moje takie nie były, a jednak zapał i wysiłek został w nie włożone, jakby były pięknymi antykami.
...i pozostawili mnie moi goście z dwiema szafkami do wybielenia. Przez tydzień podchodziłam do nich jak do jeża, ale wyjścia nie miałam.  Musiałam doprowadzić cały komplet do jednolitego stylu. Zajęło mi to półtora tygodnia. Mój podziw dla Aniołów, którzy mnie nawiedzili rósł z każdym dniem, kiedy samotnie zmierzałam się z oporem moich czereśniowych szafek. Oj, dużo mnie czeka jeszcze treningu, żeby słuchały mnie wszystkie farby i bejce tak, jak to jest w przypadku Małgosi. Niezły by miała kabaret, jakby widziała moje boje z tymi wszystkimi preparatami. A ile niecenzuralnych słówek przemknęło się przez moją mózgownicę, to się nawet nie przyznam ;)
...i tym sposobem zafundowałam metamorfozę w moim domu,tak zupełnie od wejścia. Na dzień dobry :)
Jeszcze wszystko jest niedopieszczone. Czekają do liftingu drzwi, lustro i wieszak. Lampa prosi się o wymianę,bo teraz aż straszy swoim stylem. Ale powolutku mam nadzieję z wszystkim się uporam ...kiedyś ;)
...no to teraz zobaczcie efekty moich zmagań z nową techniką.



Dla porównania mój przedpokój wyglądał do niedawna tak...


...a dzisiaj


...bo ja bardzo lubię zmiany. Co jakiś czas "nosi mnie" i muszę chociaż meble poprzestawiać. Zwykle to robię gdy Odys w morzu. I teraz kolejna niespodzianka go czeka ;) ...ale kiedy napomknęłam mu o tym, to nawet nie chciał zgadywać. Stwierdził, że moje szalone pomysły jedynie konkurują z głębią Oceanów, które przemierza ;) więc po tylu latach (uuuu!!! trochę ich wspólnie zaliczyliśmy) gotowy jest na wszystko :))

Na koniec jeszcze wielkie podziękowania dla Małgosi i jej Aniołów, bo bez niej mój szalony pomysł czekałby jeszcze pewnie długo na realizację, bo nie bardzo wiedziałabym jak ugryźć ten temat.
Małgoś, dziękuję bardzo! ...a poza tym Ty dobrze wiesz co o Tobie myślę :) Czarodziejką jesteś :)) i to nie tylko z powodu dawania przedmiotom drugiego,piękniejszego życia.... :)))