Minęło trochę czasu od kiedy opublikowałam ostatniego posta. Był grudzień. Lizałam rany po zabiegu wymiany mojego bioderka. Rekonwalescencja przebiegała w ekspresowym tempie. Pod koniec stycznia, po niespełna dwóch miesiącach śmigałam już bez kul. W lutym pojechałam do Jantara na 3-tygodniowy turnus rehabilitacyjny podładować akumulatory. Chwytałam "wiatr w żagle"... szczególnie na długich spacerach wyludnionymi o tej porze roku plażami. W mojej głowie rodziły się nowe pomysły. Niezliczone plany nowych projektów. A tymczasem życie po cichutku szykowało mi tzw. pokrzyżowanie planów. Bez zapowiedzi pokazało to gorsze swoje oblicze. Oblicze, które wciąż, na samo wspomnienie, przeraża mnie. A byłam znowu sama i sama musiałam się zmierzyć z tym całym złem. Odys gdzieś z końca świata mógł mnie tylko wspierać mailowo... Było mi ciężko i najchętniej skryłabym się gdzieś w mysiej dziurze. Ale o tym mogłam tylko pomarzyć.
To były zdecydowanie najgorsze miesiące w moim życiu. Chciałabym o nich zapomnieć, bo okazuje się, że wspomnienia też bolą... Ale niech już zostaną tylko wspomnieniami...
A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój...
Powoli odzyskiwałam swój świat... ten z przyjaznym obliczem, dający spokój...wiarę i nadzieję...
W końcu powrócił Odys i zgodnie z planami trzeba było zabrać się ostro za... wicie naszego gniazda na kaszubskiej wsi. I nie było zmiłuj się. I nie ma zmiłuj się... Zakasaliśmy rękawy i ...do roboty.
W międzyczasie otrzymałam trochę maili od życzliwych mi osób, zaniepokojonych ciszą na moim blogu. Nie wszystkim udało mi się odpisać. Wpierw nie miałam sił, a potem i czasu. Bardzo mi wstyd...ale liczę na Waszą wyrozumiałość. Jeszcze raz przepraszam ...
I znowu się rozpisałam nie na temat, bo w temacie "próba reaktywacji" ;)
Siłą rzeczy...już chociażby dzięki w/w mailom, od czasu do czasu przypominał mi się blogowy świat.
Tak uczciwie mówiąc zdążyłam się od niego odzwyczaić...ale prawdą jest też, że coraz częściej nieśmiało coś mi przez głowę przemykało o powrocie... Tylko tak jakoś trudno zacząć.
A poza tym od czego tu zacząć??? W pracowni marazm... z przyczyn prozaicznych: notoryczny brak czasu, bo ja albo z tematami budowlanymi walczę, albo z ...chwaściorami ...albo z choróbskami :/
I nie wiem kiedy znajdę na tworzenie czas. Może z początkiem roku szkolnego??? Być może...
Tymczasem kończą się wakacje. Moje praktycznie były bardzo krótkie, zupełnie nieplanowane.
Ot, po prostu Odys z dnia na dzień zarządził "chwilę wytchnienia" A gdzie można cudownie odetchnąć?
Padło hasło bardzo przewidywalne : Mazury!
Telefonu do mariny i okazało się, że łajba czeka na nas. Niewiele się zastanawiając spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w kierunku Krainy Wielkich Jezior.
Zostawiając ten cały kierat, który towarzyszył nam ostatnio, cieszyliśmy się już samą podróżą. Co tam kiepskie drogi kiedy można było podziwiać takie widoki :)
W końcu mogliśmy się "zaokrętować" na naszej łodzi. Co za radość!!!
Czekał nas tydzień błogiej laby i ...upajanie się takimi widokami :))
Niby to już było i wydawałoby się, że jadąc po raz kolejny w te same miejsca ryzykujemy napotkanie jakiejś nudy czy tzw "powtórki z rozrywki" Nic podobnego.W tym temacie zawsze będzie nam mało ;) i marzenia, żeby kiedyś jeszcze powrócić tu, będą zawsze aktualne, bo za każdym razem tak naprawdę Mazury odkrywa się na nowo, z innej perspektywy. Tam jest po prostu cudnie. I każdy znajdzie sobie odpowiedni klimat. I amatorzy wakacyjnego zgiełku, którzy żyć nie potrafią bez tłumów i blichtru "wielkiego świata". A i amatorom ciszy, spokoju nietrudno znaleźć dla siebie miejsce.
Ustronne zatoczki, małe przystanie kuszą swą kameralną atmosferą i mają do zaoferowania często bardzo miłe niespodzianki.
Taka nas spotkała w Kozinie.
Leniwie płynąc ( z braku przyzwoitego wiatru) w kierunku tej małej przystani pogrążyłam się zupełnie we włoskich klimatach dobiegając końca "Ostatniej wieczerzy" Rachel Cusk. Słuchając poszumu mazurskich fal jednocześnie przechadzałam się po zakątkach Toskanii ... zatapiałam się we włoskich obrazach. No i rozmarzyłam się trochę. Tymczasem maleńki Kozin szykował mi niespodziankę. Oto czekała na mnie włoska knajpka. Nie wierzyłam :)
To była kropka nad "i" do tej opowieści. Jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki znalazłam się we włoskich klimatach. Wszystko mi się podobało. Wystrój, menu i ... ;) przesympatyczny szef (nawet urodę miał śródziemnomorską, choć był Polakiem)
Trudno było mi zdecydować się. W końcu padło na makarony. Ten ze szpinakiem okazał się wyborny... :)
ale desery całkowicie rozłożyły mnie na łopatki. Na samo wspomnienie dostaję ślinotoku.
Po dwóch dniach wróciliśmy tam... na wyraźne podpowiedzi mojego podniebienia ;)
I jeśli znowu będę kiedyś na Mazurach z całą pewnością nie ominę tego wyjątkowego miejsca i maleńkiej przystani w Kozinie.
Tydzień na Wielkich Jeziorach minął zbyt szybko. Rejs skończyliśmy w Wilkasach i trzeba było wracać do domu.
Po drodze zrobiliśmy sobie jeszcze jedną przyjemność -odwiedziliśmy
Magdę w jej ogrodach.
Milutko spędziliśmy czas, który jak zwykle nie chciał zwolnić w tak sympatycznych okolicznościach.
Magda upiekła dla nas lawendowe ciasteczka, które stanowiły niezłe połączenie z gaszącą pragnienie czekoladową miętą.
Zbyt krótko trwały pogaduchy ;) ... zbyt mało spędziłam czasu w jej pięknych ogrodach. Udało mi się pstryknąć parę zdjęć, kiedy podziwiałam ogrom pracy jaki wykonała z mamą doprowadzając zapuszczony kawał ziemi w zaczarowane ogrody. A to podobno dopiero początek.
Myślę sobie, że pewnie jeszcze i tam wrócę ;)
A tymczasem uciekam, bo za 4 godziny pobudka i ... na budowę. Nie ma zmiłuj się :/