poniedziałek, 31 sierpnia 2009

...i rejsu koniec.


Powiem krótko i węzłowato.
Wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc i nasz rejsik dobiegł końca.
Ze statku zmustrowaliśmy w Barcelonie. Zabawimy tu trochę jeszcze, fundując Kasieńce parę dni wagarów ;) z okazji ... inauguracji nowego roku szkolnego. A co tam, jeszcze się nachodzi do szkoły. Niech żyją wakacje! ;)
...a ja mam wreszcie dostęp do internetu, więc aż się boję przekonać jakie zaległości mi się narobiły.
Tymczasem pięknie dziękuję za towarzyszenie mi w morskich podróżach... za wszystkie komentarze, które zawsze są dla mnie dodatkową motywacją do kolejnych wpisów.
Jeszcze za niedługo podzielę się wrażeniami z wędrówek uliczkami Barcelony, a od przyszłego tygodnia wracam do swojej pracowni i w końcu zacznę coś dłubać... już nie mogę się doczekać!

czwartek, 20 sierpnia 2009

Rio de Janeiro -pożegnanie z Brazylią



...i przyszło nam się rozstać z tym krajem ,.. z tym kontynentem...
Na koniec przypłynęlismy do Rio de Janeiro –miasta które zachwyca i zadziwia każdego kto tu zawita.
O mały włos a nie zaliczylibyśmy żadnego nawet spaceru. Planowo mieliśmy tym razem stać w porcie jedynie nocą. Przyjęłam to spokojnie. Wszak juz dwukrotnie miałam szczęście podziwiać największe atrakcje tego niezwykłego miasta. Corcovado –stromą, 700-metrową górę z imponującą figurą Chrystusa Zbawiciela, wizytówką miasta (znaną chyba na całym świecie). Głowę Cukru –skalistą górę na szczyt której wjeżdża się kolejką linową (niesamowite wrażenia) i rzecz jasna Copacabanę, plażę uznaną za jedną z najpiękniejszych na świecie.
...no więc tym razem miały mi wystarczyć wrażenia z wchodzenia do portu nocą. Zapewniam Was że są niesamowite. Stałam oniemiała na skrzydle statku i zdawało mi się, że oto wpływamy do baśniowej krainy. Tu w wyjątkowy sposób cywilizacja miesza się z dziką przyrodą. Już same iluminacje rozświetlonej wielkiej metropolii wprawiają w zachwyt, a gdy do tego dodamy piętrzące się, wysoko pomiędzy drapaczami chmur góry porośnięte tropikalnymi lasami, malownicze zatoczki z wyrastającymi niespodziewanie wielkimi skałami i małymi wysepkami... jednym słowem bajka! Zbyt kiepsko władam „piórem”, żeby oddać słowami urok tego wyjątkowego zakątka świata. A i zdjęciami jak na złość nie mogę się za bardzo popisać, bo kiedy tak stałam na tym skrzydle oczarowana, aparat okazał się bezużyteczny. Bujanie statkiem i długi czas naświetlania nijak nie mogły ze sobą się dogadać.
Pokażę więc co udało mi się napstrykać za dnia... bo okazało się, że jednak staliśmy dłużej i oczywiście w takim wypadku nie moglismy sobie odmówić wyprawy na Corcovado, by po raz kolejny stanąć u stóp Chrystusa.


Postać Chrystusa(bez cokołu) ma 30m wysokości a rozpiętość jego rąk 28m. To naprawdę robi wrażenie. Perspektywa zdjęć robionych u jego stóp przekłamuje. Żeby pokazać rzeczywiste proporcje między figurą Chrystusa a wielkością ludzi umieszczę zdjęcie, które zrobiłam 4 lata temu, a miałam okazję robić je z lotu ptaka (z helikoptera). Tu dopiero ta imponująca sylwetka nabiera prawdziwych odniesień.
...a gdy już oderwiemy swój wzrok od tego monumentu, roztaczają się przed nami widoki zapierające dech w piersiach. Tak oto prezentuje się Rio ze szczytu Corcovado.


Widok na Głowę Cukru

...a oto przedstawiciel mieszkańców okolicznych tropikalnych lasów. Te małpki znane są z tego, że lubią bliskie sąsiedztwo ludzi. Potrafią dokonywać zwinnie kradzieży nawet prosto z nakrytego stołu. Tym razem przyłapana w środowisku naturalnym, a zwabiona kawałkami banana.


Od strony wody Rio de Janeiro prezentuje się również imponująco.




Kiedy przepływaliśmy wzdłuż Copacabany zbliżał się wieczór. Słońce skąpiło swego światła a i przejrzystość powietrza psuła zdjęcia...
Twierdza, dawniej strzegąca bezpieczeństwa miasta.

... kiedy obraz Rio zamazywał się w oddali, słońce żegnało nas ostatnimi promieniami... a ja po cichutku zastanawiałam się czy tu jeszcze kiedyś wrócę ;)



A na koniec jeszcze parę strzałów z polowania na ...wieloryby.
Spotkaliśmy ich całe stado. 200 sztuk to z całą pewnością szacunek nie przesadzony. Oczywiście zdjęcia robione z mostku (znaczna odległość do wody), a i one trzymały się raczej z dala od naszej "łajby". Cóż, przydałby się lepszy obiektyw ...a i lepszy fotograf pewnie zrobiłby to lepiej.

Charakterystyczne "fontanny"

Najczęściej płynęły parami i wtedy niczym w tańcu jednocześnie wynurzały swoje grzbiety.




Jednego udało mi się nawet złapać jak machał do mnie (zapewne przyjaźnie ;> ) ogonem.
Machnął... i tyle go widziałam


Tymczasem znowu wypływamy na szerokiego przestwór Oceanu obierając kierunek na Europę (a dokładniej Hiszpanię)

...ahoj...

piątek, 14 sierpnia 2009

Wracamy do domu...

...to uczucie towarzyszy nam od momentu, kiedy odbiliśmy od kei w Buenos Aires. W sumie droga przed nami jeszcze daleka, ale jakby nie patrzeć, to teraz z każdym dniem zbliżamy się do Gdyni ;)
Stwierdzam, że jest to podobnie miłe uczucie i ekscytujące jak to, które towarzyszyło mi przed wyprawą w ten rejs. Po miesiącu wojaży odzywa się moja druga natura ...domatorki. Wszak Penelopa taką była. Grzecznie oczekując Odysa siedziała na tyłku i zajmowała się swoim rękodziełem oraz pilnowaniem ogniska domowego. Zaczynam tęsknić za klimatami własnych czterech kątów, zapachem kuchni i ...swojej pościeli. Jednym słowem czas wracać do domu! J
...a w międzyczasie zaliczyliśmy Montevideo (stolicę Urugwaju).
Postój przypadł nocą, więc nie było okazji zwiedzania tego zakątka Świata. Odys jednak zarządził mały wypadzik. Miasto spało. Na ulicach żywego ducha. Ciemno, ponuro i straszno. Atmosferę potęgowała rozklekotana taksówka, która nas wiozła. Trafiliśmy w końcu do jedynego miejsca tętniącego życiem –centrum handlowego. I zaraz głowa mnie rozbolała, bo się okazało, że zlądowało tu pół Montevideo ...co ja mówię, pół Urugwaju! Z reguły nie lubię takich miejsc, nie lubię zakupów, nie znoszę tłoku!!! ...więc pyszczek swój wykrzywiłam w błagalny grymas by wracać na statek :/ Wpadlismy tylko do cukierni i obkupiliśmy się w słodkosci wszelakie, prawie wszystkie z nutką słynnego w Urugwaju kremu „dulce de leche” Oczekując na kolejną rozklekotaną taksówkę (chyba wszystkie tu takie ) Kasia przycupnęła na małym krzesełku.
Rankiem żegnalismy stolicę Urugwaju... wciąż spała.



W sumie Montevideo wspominamy ...bardzo słodko ;) szczególnie podczas kolejnych coffe-times

10 sierpnia 2009.
Kolejny port. Tym razem już w Brazylii –Rio Grande.Gdy dojechaliśmy do centrum trudno nam było uwierzyć, że to centrum dużego, ponad 100-tysięcznego miasta. Raczej przypominało prowincję



Okazała Katedra, pamiętająca zapewne czasy świetności piętrzyła się dumnie ku niebu. Tego dnia było wyjątkowo przejrzyste i piękne



Kamieniczki zbudowane na przełomie XIX i XX wciąż zachwycają... choć ich stan często zasmuca, bo mimo, że tak piękne to niektóre uderzają chłodem opuszczenia i dewastacji.




...ale największą atrakcją okazał się dla nas park w środku miasta z tropikalną roślinnością.








Wypad do Rio Grande uznaliśmy ze wszech miar za udany, szczególnie, że wracaliśmy na statek z trofeami ... ja w końcu zdobyłam białą mulinę, co poczytuję sobie za wielki sukces ;) Powoli traciłam nadzieję, bo samo znalezienie pasmanterii nie było wcale łatwe. W jednej przedwcześnie się cieszyłam, bo choć mulina była... i nawet z kilkanaście numerów Anchora (o DMC nie słyszeli) ...to biały okazał się niezbyt popularnym kolorem ;/ ...w końcu w kolejnym sklepiku udzieliło mi się uczucie dobrze znane poszukiwaczom skarbów. Mam nadzieję, że odcień bieli brazylijskiej muliny nie będzie się mocno różnił od tej z DMC ...a gdyby nawet, to moja serweta richelieu dla mnie tylka zyska na atrakcyjności ;)
Odys z kolei cieszył się swoja zdobyczą. Od kilku lat kolekcjonuje samochodowe tablice rejestracyjne z zakątków świata, które odwiedza. Czasem uda sie trafić takie cacka w sklepach z pamiątkami, ale to jest tylko możliwe w typowo turystycznych miejscowościach, i to nie zawsze. Właśnie dlatego każda kolejna zdobyta tak cieszy. Tablica z Rio Grande ma również swoją anegdotę. Wracając do portu trafiliśmy na wyjątkowo sympatycznego taksówkarza... tak mu z oczu patrzyło ;) ...więc „ostatnim rzutem na taśmę” Odys spróbował swojego szczęscia. Sprzyjało mu, bo pomimo, że taksówkarz nie kumał nic po angielsku, to jednak bardzo obrazową wypowiedź mojego Ukochanego najwidoczniej pojął. I tu mogliśmy się przekonać, że pierwsze wrażenie, jakie na nas zrobił bylo trafne, bo facet postanowił nam pomóc. Podjeżdżalismy do kolejnych jego kolegów po fachu i każdemu sprzedawał całą historię. W końcu znalazł się właściwy. Wyglądało, że przedmiot poszukiwań ma w domu. Tam więc pojechalismy by dobić targu. Victoria!
12 sierpnia 2009
Paranagua.
W tym porcie czujemy się już bardzo swojsko, a to dlatego, że odwiedzaliśmy go za każdym razem kiedy płynęliśmy z Odysem do Brazylii (to już czwarty raz) . Za każdym razem pytani przez nas Paranaguijczycy o ciekawe zakątki miasta polecali bez zastanowienia „ Waterfront” Jest to promenada w małej, niezwykle uroczej starej dzielnicy portowej.


I tym razem tu wylądowaliśmy i spędziliśmy miłe popołudnie. Tu nie trzeba się spieszyć. Dzielnicę się obchodzi wzdłuż i wszeż w jakieś pół godzinki. Można więc oddać się relaksowi. Spokojne uliczki na wpół drzemiące narzucają spowolniony krok, bo przecież nie ma gdzie się spieszyć.


Ten urokliwy zakątek pewnie był świadkiem wielu wydarzeń.


Egzotyczna roslinność wciąż mnie niezmiennie zachwyca.




Kiedy bylismy tu drugi raz Kasia miała fantazję, aby się wdrapać na jedną z palm.



Ten wyczyn stał już się tradycją,
rok temu znowu sie na nie wdrapala...
...wiec i tym razem zostalo zdobyte to samo drzewo.Przy okazji obserwujemy jak rośnie razem z Kasią ;)
Jak już jestem przy roslinach, to nadziwić się nie mogę takim kwitnącym na drzewach okazom. Wszak tu zima!


...a co powiecie na taki widoczek, który zmagnetyzował mój wzrok kiedy siedzieliśmy na jednym z pomostów.


Chłód, bądź co bądź zimowego wieczoru, przypomniał nam, że czas wracać na statek.
Rankiem kolejnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę, na pólnoc w stronę równika. Będzie cieplej ;)


14 sierpnia 2009
Santos.
Ten port dostarczał nam od początku wielu emocji. Kiedy byłam tu po raz pierwszy (5 lat temu),trafiliśmy na wielkie święto. Akurat tego dnia drużyna z Santosu zdobyła Mistrzostwo Brazylii w piłce nożnej. Mieszkańcy szaleli z radości. Kiedy zacumowaliśmy byliśmy zdezorientowani. Do portu dobiegały odgłosy wystrzałów i wrzawy. Odnosiliśmy wrażenie, że to są jakieś rozruchy. Agent odradzał nam wyjścia do miasta, twierdząc, że może być niebezpiecznie... ale to był nasz pierwszy port po dopłynięciu do południówki. Nie dało się nas powstrzymać. Wszystkie trzy (była ze mną Kasia i Hania –starsza córcia) błagającym wzrokiem hipnotyzowałyśmy Odysa, żeby podjął ryzyko. Udało się ;)
Mieliśmy okazję na własne oczy zobaczyć jak Brazylijczycy spontanicznie potrafią bawić się i wyrażać radość ze zwycięstwa... czym jest dla nich piłka nożna. Wrażenia niezapomniane.
...więc Santos kojarzył nam się bardzo sympatycznie... do stycznia tego roku.
Miałam się wtedy spotkać z moją forumową koleżanką –Kasją.
Obie bardzo cieszyłśmy się na to spotkanie i mocno się nakręcałyśmy. Niestety wszystko się przysięgło przeciwko nam. Na pierwszej linii bezduszni urzędnicy dodając sobie ważności odmówili wystawienia przepustek rodzinie Kasji na wejście na statek. To jakieś kuriozum, bo na całym świecie nie ma z tym problemów... nawet w innych brazylijskich portach przerabialiśmy tą opcję i nikt nie robił problemów. Ale w Santosie, gdzie zależało mi na tym jak nigdzie, musiało być inaczej. Cóż, najwidoczniej nie dane było się wtedy nam spotkać... bo nawet Trzej Królowie maczali w tym swoje palce, aby spotkanie się nie udało. A jakby tego było mało to sztorm na okrasę postraszył, a kiedy w końcu dotarliśmy do portu, to stał się cud i przeładunek pierwszy raz w historii się przyspieszył, tak, że stalismy zaledwie parę godzin.
...więc już Santos nie kojarzył mi się dobrze i kiedy kolejna okazja na spotkanie niespodziewanie szybko się powtórzyła obie ze zdwojoną energią dopięłyśmy wszystko na ostatni guzik, żeby nikt nam nie podskoczył. Odys też się nieźle „nagimnastykował” Ha, nawet doszukałyśmy się więzów rodzinnych ;) Do końca jednak pewności nie miałysmy, że się uda nasz planik i nikt nam go nie pokrzyżuje tym razem... a próbowali, a jakże!
Ale wiadomo, jak się baby uprą... Spotkanie w końcu się urzeczywistniło, co prawda na razie w najskromniejszej wersji, bo wypasiona zakładała opuszczenie przeze mnie i Kasię statku i pojechanie na parę dni do Kasji. Może innym razem ;) Najwidoczniej niektóre przyjemności trzeba smakować małą łyżeczką....


Nasze córcie najwyraźniej się polubiły.


Tym razem przepustki udało się załatwić.
Wyżej już nie można. Wiercipięty na najwyższym pokładzie –tzw. pelengowym.

Panowie z zainteresowanniem rozprawiali nad zabawkami technicznymi. Może to i ciekawe ;)


Kasja z Renato za sterem statku...

...w rzeczywistości, w swoim życiu stoją również za sterem, może jedynie nie tak fizycznie namacalnym. Podjęli się wyjątkowego życia... bo sami są tacy. Niezwykli. I nie dlatego, że mieszkają na drugim końcu świata. I nawet nie dlatego, że porozumiewają się w domu na co dzień trzema językami...
Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości i Kasja zarazi się blogowaniem. Z całą pewnością jej blog byłby niezwykle ciekawym miejscem...bo nie dość, że przepiękne rzeczy tworzy, to również miałaby o czym pisać...