czwartek, 25 września 2014

Angielskie ogrody

Zgodnie z zapowiedzią zapraszam Was na kolejny spacer.
Tym razem do Ballymaloe. Ogrody o nieco innym charakterze niż te w Blarney. Takie bardziej sielskie, swojskie, jak najbardziej pasujące do krajobrazu wsi...
Właśnie z tego powodu wzbudziły u mnie zrozumiały entuzjazm :)

Ogrody te są pięknym tłem i... spiżarnią dla znanej w całej Irlandii szkoły gotowania.


Wchodzi się do nich przez budynek sklepu z organiczną żywnością i akcesoriami kuchennymi.


Mijamy pomieszczenia szkoły i już jesteśmy w królestwie zieleni.







Farmerski charakter ogrodów podkreślał dostojnie spacerujący tu i ówdzie barwny drób.





Sad zaskoczył nas różnorodnością kształtów.
Drzewka owocowe prowadzone w formie szpalerów, łuków, tuneli robią wrażenie. A podobno również mają lepsze szanse na wytworzenie większej ilości zdrowych owoców.








Nieopodal sadu odpowiednik naszego warzywniaka zaprasza w swe progi. Forma tych przydomowych ogrodów, pełniących rolę pachnącej spiżarni, oferującej na wyciągnięcie ręki świeże warzywa, jakże różni się od zagonków, do których przywykliśmy.  Użyteczny charakter tych ogrodów, jak się okazuje może być zamknięty w pięknych ramach. Może tworzyć malownicze zakątki z urokliwymi ławeczkami, gdzie chce się przysiąść i cieszyć pięknymi obrazami roztaczającymi się przed nami, odpoczywać...









Idąc dalej w stronę kolejnego ogrodniczego dzieła sztuki, możemy przystanąć na partyjkę szachów.


I już kolejny ogród zaskakuje nas swoim urokiem.
Ogród ziołowy.
Perfekcyjna geometria bukszpanowych obwódek budzi podziw i szacunek dla opiekujących się nimi ogrodników.






Pogoda nam sprzyjała i zupełnie nie pasowała do utartych opinii o aurze na Zielonej Wyspie, gdzie niby chmury i opady towarzyszą niemal każdego dnia. To niebywałe, ale zaliczyliśmy 10 pięknych słonecznych dni... a to wielka gratka przy zwiedzaniu ogrodów. Momentami nawet narzekałam na to beztroskie skwarne wręcz słońce, które mnie, kiepskiemu fotografowi skutecznie utrudniało w dokumentowaniu naszych wędrówek.




...a to wciąż nie koniec atrakcji :)
Przemierzając niekończące się ścieżki trafiliśmy do grabowego labiryntu. Sama z moją kiepską orientacją w terenie, z pewnością bym się zgubiła, ale mając nawigatora z dyplomem przy boku ;) mogłam gwizdać na zagmatwane alejki.


A kiedy szczęśliwie pokonaliśmy tą plątaninę ścieżek, wyszliśmy na rozległą "dziką" łąkę, na którą wypełzł  wiklinowy, rozczochrany smok ;)


Nieopodal zaintrygowała nas, niepozorna na pierwszy rzut oka, murowana altanka.
Zaciekawieni weszliśmy do środka i... oniemieliśmy. Całe wnętrze misternie wyłożone było różnej maści muszlami. Ściany ozdabiały geometryczne muszelkowe kasetony. Sufit zwieńczony rozetą z muszelek. Podłoga wyłożona małymi kamyczkami, a na środku oczko wodne.
Niestety zdjęcia nie oddają klimatu tego zakątka. Wyszły jakieś kiczaste... szkoda.
A może ten klimat nie daje się uchwycić żadnemu obiektywowi? Może to są klimaty do odbierania tylko na żywo? ... i może dobrze, że tak jest...




I czas przyszedł na piękną aleję bylinową, mieniącą się jesiennymi barwami.








Nasz spacerek zatoczył wielkie koło i wróciliśmy do punktu wyjścia.



I znowu wpis okazał się tylko dla wytrwałych entuzjastów ogrodów, bo nie potrafiłam trzymać się w ryzach przyzwoitości przy wyborze zdjęć.
...ale może dzięki temu, ktoś znajdzie w tej ilości jakąś inspirację do swojego ogrodu.  Będzie mi niezmiernie miło :)
Za niedługo relacja z trzeciego magicznego miejsca ogrodowego, które odwiedziłam dzięki Kasi Bellingham. Ech, warto było ;)

poniedziałek, 15 września 2014

Mam labę...

Wakacje minęły nam bez "wakacji". Nie znaleźliśmy nawet kilku dni na jakiś oddech. 
Ot, chociażby na nasz wakacyjny gwóźdź programu -Mazury. 
Przeprowadzka tak nas pochłonęła, że nie obejrzeliśmy się kiedy przeleciał lipiec i sierpień i trzeba było zmierzyć się z wrześniem, a wraz z nim z dojazdami do szkoły. Brrr - 50 km w jedną stronę. Uroki życia na wsi ;) 
Prace w domu i wokół, jakoś dziwnie zaczęły się ślimaczyć. 
Postanowiliśmy się jakoś zresetować. Pomysłów było wiele, ale ( z wiadomych powodów) bezapelacyjnie wygrała Zielona Wyspa.
Tym razem przy okazji odwiedzin córci, postanowiłam pospacerować sobie po irlandzkich ogrodach, by poszukać inspiracji do tworzenia swojego. 
Zaczęliśmy od pobliskiego Blarney ze średniowiecznym zamkiem i otaczającymi go rozległymi ogrodami.


Zamek został wzniesiony w XV wieku w miejscu starej zniszczonej drewnianej twierdzy z XIII w.



 Z tą warownią związana jest legenda dotycząca wmurowanego w jego mury wapiennego kamienia, zwanego potocznie Kamieniem Elokwencji (Stone of Eloquence). Głosi ona, że każdy kto go pocałuje uzyska dar elokwencji i przekonywania. A nie jest łatwo wykonać to zadanie. Trzeba się trochę pogimnastykować :) nie wspominając o wcześniejszym pokonaniu długich, mocno krętych kamiennych schodków prowadzących do najwyższej kondygnacji wieży.


 Legenda ta rozsławiła Blerney w całym świecie. Trzeba więc swoje odstać w kolejce.  Ale czas upływa szybko, bo przesuwając się można podziwiać okolice zamku z lotu ptaka.



Kipiące zielenią ogrody zapraszają :)
Ich powierzchnia - 457 ha jest naprawdę imponująca i żeby nacieszyć się ich urokami najlepiej chyba zarezerwować sobie cały dzień. 
Mieliśmy to szczęście, że pogoda dopisała a wrześniowy termin zapewnił znikomą ilość turystów, krótko mówiąc warunki na zwiedzanie mieliśmy idealne.
Tak więc jeśli ktoś ma chwilę czasu ...i chęci to zapraszam na spacerek.




 


















I to był dobry moment na małe co nieco ;) w sympatycznym klimacie starych stajni. 







 Wędrujemy dalej, w kierunku XIX wiecznej  rezydencji zwanej Blarney House, której obecnie właścicielem jest rodzina Colhurst zamieszkująca w tych okazałych murach.









A tu zobaczcie ciekawy okaz tui - thuja plicata.  Został przywieziony z Ameryki płn i zasadzony w 1853 r.
Kiedy stworzy mu się dobre warunki, to po 150 latach może przybrać taką postać.


Takich kolosów w okolicy spotkać można więcej.


...ale mnie bardziej zachwycały magiczne zakątki, gdzie miałam wrażenie, że zabłądziłam jakimś cudem do zaczarowanych ogrodów.








 



Wiem, wiem... przesadziłam z ilością zdjęć.  I muszę się przywołać do porządku, narzucając sobie większą dyscyplinę.
Ale podobno co za dużo to niezdrowo. Zatem z wielkimi rozterkami pozwolę sobie na wstawienie jeszcze 5 (pięciu) fotek.  To nie będzie łatwe. Bo mogłabym lekko jeszcze z 50. 
Tak na marginesie, to ciekawe kto dał radę dotrwać do tego momentu. Temu ode mnie podziw i szacun :)






....i jakie by tu na koniec? Może to?... tak w formie przeprosin za to moje nieopamiętanie ;)
Pozdrawiam Was z Zielonej Wyspy.
Wasza Penelopa