wtorek, 30 grudnia 2014

rozważania na koniec roku... o blogowaniu i komentowaniu.


Do publikacji tego wpisu sprowokowała mnie sytuacja z wczoraj... nie daje mi spokoju.
Jedna z moich blogowych koleżanek,  podzieliła się swoimi wątpliwościami co do dalszego prowadzenia bloga
Powodem takiego kroku był fakt, że Ania stwierdziła duży spadek zainteresowania jej poczynaniami, którymi się dzieliła w miejscu, które stworzyła ponad pięć lat temu. W sytuacji drastycznego spadku odwiedzin i komentarzy doszła do wniosku, że " nie widzi sensu  w podtrzymywaniu sztucznie przy życiu z lekka obumarłego, de facto, organizmu."
Oczywiście odezwały się zaraz głosy sprzeciwu. Dziewczyny przekonywały Anię, żeby zmieniła decyzję i nie zamykała bloga. Argumentacje były różne. Różne komentarze. Ale jeden wyjątkowo mnie poruszył.
Jedna z blogerek napisała:
 "Szkoda, że zamykasz. Z drugiej strony ciśnie się pytanie czy prowadziłaś tego bloga tylko dla popularności i ilości wejść i komentarzy????"

 Nie wiem, może źle zrozumiałam, ale wyczułam w tych słowach jakąś szpilę. Prawie dotknął mnie osobiście. Musiałam wyrazić swoje zdanie.

"...a z trzeciej strony ciśnie się taka smutna refleksja, że w dzisiejszym świecie ludzie coraz bardziej nastawieni są na branie. To trochę w moim odczuciu pachnie zwykłym egoizmem. Kiedy któraś z blogerek rozważa zakończenie blogowania, to podnosi się wrzawa. Wtedy nawet podglądacze, którzy z reguły nie komentują, wysilają się na kilka słów wyrażających niezadowolenie z tego faktu. No bo przecież tak chętnie zaglądają, podpatrują, cieszą oczy a czasem i uczą się wiele. A nie piszą komentarzy, bo ... "nie mają czasu" albo po prostu im się nie chce... bo wolą tę minutę czy dwie (ile zajmuje przeciętny komentarz) przeznaczyć na zaliczanie kolejnych blogów. 
A przecież i tak całego internetu nie "podglądną".
Mało chyba kto się zastanawia ile czasu kosztuje przygotowanie wpisu. Zrobienie w miarę dobrych zdjęć, ich obróbka, napisanie tekstu, takiego co to ma "ręce i nogi" ;)
Oczekiwanie jakiegoś odzewu w komentarzach nie jest wcale objawem próżności, której zależy na jakiejś "popularności". To po prostu barometr odbioru naszych poczynań. To namiastka nawiązania jakichś relacji z naszymi czytelnikami/obserwatorami. To dowód na to, że nie piszemy "do ściany". To wreszcie tak budująca świadomość, że odwiedzają mój blog osoby którym TEŻ SIĘ CHCE w jakiś symboliczny sposób podziękować za przekazywanie przeze mnie treści, wiedzę, pomysły, za mój poświęcony czas dla nich.
Czy takie oczekiwania są naganne?
Być może jestem starej daty bo ważne dla mnie są takie ludzkie odruchy ...nawet w tym podobno bezdusznym internecie. Ale prawda jest taka, że to ludzie korzystający z internetu tworzą go takim jakim jest.
Niedawno zostałam namówiona na zaistnienie na fb. Lubię poznawać "nowe". Założyłam konto. Ale poczułam się tam jak na wielkim targowisku. Wszystko się dzieje zbyt szybko, zbyt "hałaśliwie" zbyt płytko.
Blogi mają, jak dla mnie, o wiele przyjaźniejszy klimat. To miejsce, które tworzę z największą starannością i czekam na "gości" w nadziei, że oprócz takich co to tylko mocno zaciekawieni co tym razem można podglądnąć i przebiegną przed moim nosem bez "dzień dobry" czy przyjaznego uśmiechu... że oprócz takich, znajdą się i tacy którzy przysiądą na chwilkę, zagadają, pozdrowią... dając dowód na to, że świat jeszcze całkowicie nie zwariował, że dobre maniery można stosować też w tym nowoczesnym medium, jakim jest internet.
Czy naprawdę to tak wiele? :(
Przyznam, że jeśli zupełnie spadnie zainteresowanie moim blogowaniem, jeśli właśnie pod moimi kolejnymi postami zabraknie odzewu ze strony obserwatorów, to po prostu zakończę swoją działalność na tym polu. Pisać tylko dla siebie, dla upamiętnienia moich poczynań to mogę na wiele innych sposobów.
Idea blogowania polega właśnie na utrzymywaniu relacji z obserwatorami. Takie jest moje zdanie."

Trochę smutno mi się zrobiło, bo uważam, że zaniechanie przez Anię publikowania nowych postów, w których dzieli się swoją wyjątkową twórczością, byłoby dużą stratą dla naszego blogowego podwórka.
Ale z drugiej strony jestem w stanie ją zrozumieć. Sama zaliczyłam już kilka zwątpień i poważnie się zastanawiałam czy ciągnąć dalej to moje blogowanie. Powodów było wiele... chociażby taki najbardziej prozaiczny: kiedyś wszystko się kończy...
Wiem, że to tylko jakiś etap. Nie wyobrażam sobie, że będę czynną blogerką do końca moich dni ;) Pewnie kiedyś zabraknie mi tematów, z którymi chciałabym się podzielić... pewnie kiedyś skończy się wena... może i chęci...może mój stan zdrowia, który jest bardzo kapryśny zaciśnie mocniej swoje szpony i najzwyklej nie będę miała siły ani głowy na tworzenie... to są niektóre z powodów które wychodzą tylko ode mnie.
Ale zdaję sobie również sprawę z tego, że mogę zamknąć swoją blogową działalność wtedy, gdy uznam, że nie ma zainteresowania tym miejscem, które stworzyłam.  Kiedy stracę obserwatorów, kiedy umilkną komentarze... 
Nie będę rozpaczać. Z poczuciem pięknie przeżytej wirtualnej przygody zamknę ten rozdział i odejdę. 
Nigdy nic nie robię na siłę. Nie znoszę nachalności. 


Myślę, że blogi w jakiś sposób zmieniają świat. Rozpowszechniają informacje z dużą skutecznością.
Przekazują wiele wartości, tych niewidzialnych intelektualnych, moralnych... i tych namacalnych, ot chociażby w tematach rękodzielniczych. Sama wiele zawdzięczam blogom. Wiele się nauczyłam, zainspirowałam i zmotywowałam do własnej twórczości. W pewnym momencie stwierdziłam, że to nie fair tylko brać  nie dając nic w zamian. Przecież gdyby wszystkim się nie chciało, to świata blogowego by nie było i nie zyskałabym tylu nowych pasji i umiejętności. Stwierdziłam, że powinnam coś dać od siebie. Tak dla równowagi w przyrodzie ;)
Nieśmiało zaczęłam przygodę blogową. Okazało się, że i ja mogę inspirować a dodatkowo dzięki blogowaniu poznałam wiele wyjątkowych dziewczyn. Niezwykle zdolnych i wartościowych. A od samego początku motorem napędzającym mnie były właśnie komentarze.
To one niejednokrotnie dodawały mi skrzydeł i mobilizowały do nowych wyzwań. Nie wyobrażam sobie funkcjonowania bloga bez komentarzy. I nie są one dla mnie potrzebne do zaspokojenia jakiejś popularności. Popularność nigdy nie była mi potrzebna do szczęścia.  
Szczęście znajduję znacznie bliżej. Pod dachem mojego domu :)

 Nie wiem czy mój sposób rozumowania jest popierany przez inne blogerki. Nie wiem czy w czystej postaci tylko obserwatorzy (tacy co nie prowadzą blogów) zastanawiają się czasem nad swoją postawą.
Może faktycznie jestem staroświecka i coraz mniej pasuję do tego "informatycznego" świata, który coraz szybciej pędzi i nie ma czasu na jakieś przyjazne, ludzkie odruchy. 

 Tylko dokąd on pędzi??? :(


piątek, 26 grudnia 2014

Święta sypnęły śniegiem ...jak na zawołanie :)

Za oknem biało.


...a jeszcze przed wigilią było soczyście zielono.
Pierwszy raz nie kupowaliśmy choinki ;) Wybór padł na jedną z najbidniejszych z naszego  brzozowego gaju.


...dostała swoje "5 minut" ...ostatnie. Kasia dokończyła dzieła, przystrajając jej liche gałązki.


Moja kochana siostra na taki obrazek wybuchnęła niepohamowanym śmiechem...  niedobra!
...ale już widok za oknem dla odmiany...oczarował ją.
Nie mogło być inaczej :)






Tak więc scenerię za oknem w tym roku mam piękną... jak przystało na świąteczny pejzaż :)

A czy u Was zima również stanęła na wysokości zadania? Sypnęła biały puchem?...

Pozdrawiam świątecznie :)
Penelopa.

wtorek, 23 grudnia 2014

Święta tuż, tuż...

...a ja jakoś ich do końca nie czuję.
I nie pomaga rozchodzący się po domu zapach, tak bardzo aromatycznych ciasteczek.
Choinka niecierpliwie oczekuje swojego miejsca w salonie. Na strychu kartony z ozdobami, ustawiły się przy schodach, niepewne czy zostaną wszystkie opróżnione na tegoroczne święta. Sama tego jeszcze nie wiem. 
Szukając klimatu postanowiłam spróbować zrobić kilka nowych bombek. 
Dawno nic się nie działo na moim poletku decoupage-owym. Czy ja jeszcze coś pamiętam w tym temacie? Jak moje ręce, przywykłe w ostatnim czasie do łopaty i pazurków ogrodniczych będą posługiwać się pędzelkami, gąbeczkami... Trzeba było się przekonać.
Przy okazji "posmakowałam" nowych farb, o których słyszałam tu i ówdzie. Chodzi o farby kredowe Americana Decor.
Połakomiłam się na kilka słoiczków, bo kolory są kuszące. Zerknijcie tylko tutaj. (klik)
Ale na razie zaledwie "liznęłam" czerwonego. I to wystarczyło. Najbardziej podoba mi się struktura tej farby po wyschnięciu. Jest bajecznie matowa... wręcz przypomina delikatny plusz. Na dodatek świetnie kryje. Już zaczynam szukać jakichś większych powierzchni, żeby się przekonać jak na nich ta farba się spisze. Mam dobre przeczucia.


Pierwszy raz również użyłam nowego ( dla mnie) lakieru. Do tej pory zawsze do osiągnięcia efektu wysokiego połysku, używałam pospolitego "śmierdziucha" poliuretanowego. Niestety, od pewnego czasu, najwyraźniej na starość ;),  zaczął u mnie wywoływać nieprzyjemne objawy. Kiedy w końcu wylądowałam na pogotowiu, to musiałam raz na zawsze rozstać się z tym moim niezawodnym śmierdzącym nabłyszczaczem. Próbowałam innych lakierów, tym razem akrylowych, ale nie dawały zadowalających mnie efektów.  W końcu znalazłam! (klik)
To jet to! Lakier o bardzo gęstej formule. Szybciutko wysycha, no i pięknie się błyszczy.



Siłą rozpędu machnęłam jeszcze komplet muzyczny. 


 ...i mały dowód wdzięcznosći dla... piekarnika, który w ostatnim czasie niczym Pstrowski pracował na pełnych obrotach i wykonywał 200% normy ;)



...i słodko się zrobiło :) więc na deser jeszcze dołożę coś dla ucha.

Fragment świątecznego koncertu sprzed kilku dni, w wykonaniu mojej córeczki - Hani :)
...ze szczególną dedykacją dla tych wszystkich, którym w te święta towarzyszyć będzie ...tęsknota.
 Ja na pewno będę tęsknić :(


                               

Serdecznie Was pozdrawiam,
 życząc wszystkim pięknie przeżytych Świąt Bożego Narodzenia! (...dla niektórych pomimo wszystko)



środa, 10 grudnia 2014

Teraz to ja ...pierniczę.

...a pierniczę w najsłodszym tego słowa znaczeniu :) czystym lukrem.


Przyznam, że to niezła zabawa.


Wystawiam na próbę  swoją cierpliwość i opanowanie ręki.




No i znalazłam dość skuteczne antidotum na moje smuteczki, które niespodziewanie spadły na mnie... nie ma to jak znaleźć sobie frapujące zajęcie.





...no i znalazłam amatorów moich pierników ;)



Tymczasem dobrego dnia Wam życzę i ... zmykam.

piątek, 14 listopada 2014

Żywopłoty -zawróciły mi w głowie


foto z pinterest.com
Taki piękny żywopłot mi się marzy.
A że marzeniom trzeba pomagać... więc zakasaliśmy rękawy i przystąpiliśmy do akcji "nasz żywy płot"
Zacząć wypadało od znalezienia odpowiednich sadzonek.Bynajmniej nie chodziło nam o tuje, które ostatnimi czasy prym wiodą wzdłuż i wszerz polskich nieruchomości. Przyznaję, że niewielki pasek zdążyliśmy i u nas zasadzić parę lat temu. Nie interesowałam się jednak wtedy ogrodami prawie w ogóle.
A kiedy zaczęła się moja ogrodowa przygoda, i na mojej drodze spotkałam Kasię B., to temat żywopłotu kojarzyć się mi mógł już tylko z liściastymi krzewami. 
Co prawda, nie zielenią się przez cały rok jak wyżej wspomniane tuje... ale nie koniecznie musi to być minusem. Właśnie dzięki temu widok za oknem się zmienia razem z porami roku. Nie jest nudno :) Raz cieszy nas zielona ściana, która jesienią potrafi się pięknie przebarwiać a zimą na pierwszy plan wychodzi rysunek poplątanych gałęzi, który np. w przypadku grabu jest naprawdę piękny. A krzewy kwitnące (np głóg) dodatkowo czarują wiosną chmurami kwiatów,  jesienią zaś czerwienią się jadalnymi owocami. Nie sposób nie wspomnieć o lokatorach takich żywopłotów, bo wiele ptaków znajduje w nich schronienie i pokarm.
To tak w wielkim skrócie o zaletach żywopłotów liściastych.
...a więc zdecydowaliśmy się ogrodzić nasz warzywniak ścianami głogu i grabu. Znalezienie sadzonek jednak okazało się nie takie łatwe.  Bo albo były za drogie, albo za małe, albo ilość nam potrzebna okazywała się dla sprzedawcy zbyt wielka...
Ręce mi opadały. Kiedy w końcu trafiłam na odpowiednie, to się okazało, że szkółka nie prowadzi sprzedaży wysyłkowej, a znajduje się, bagatela,  550 km! od nas. Jednym słowem klops!
Ale nie dla mnie ;) Co prawda Odys popukał mi w czoło, kiedy usłyszał, że może byśmy tak sobie zrobili malutką wycieczkę?  ;) ...no, ale ja tak szybko się nie poddaję ;))
Ma się tą siłę przekonywania ;) 
 Tym sposobem, w ostatnią niedzielę października, skoro świt, wyruszyliśmy w drogę. Hura! W końcu jakieś małe szaleństwo ;)...
Szczęśliwie dojechaliśmy do celu. Ku zdziwieniu Pana ze szkółki, upchnęliśmy 350 sporych i mocno kolczastych sadzonek głogu do samochodu.


Zrobiliśmy "w tył zwrot" i ...do domu. Przyznacie, niezły spacerek -1100 km w jeden dzień. Ale co się nie robi dla ... sadzonek ;)
A po krótkiej nocy od rana zabraliśmy się do sadzenia.
Pas ziemi pod żywopłot, wcześniej wyplewiony i przyprawiony obornikiem, czekał już gotowy na przyjęcie krzaczków.


Praca na świeżym powietrzu, pod bezchmurnym niebem, na dodatek w sympatycznym towarzystwie ;) to czysta przyjemność :))
Sadzonki sadziliśmy w odległości 25cm od siebie. Najpierw jeden rząd. A potem drugi z przesunięciem tak, żeby się wymijały.



Może nie przypomina to imponującego żywopłotu. Ale to tylko kwestia... paru lat z okładem ;)
Ogród uczy cierpliwości.  Z całą pewnością.
Przed nami jeszcze wyściółkowanie  pasa świeżo zasadzonych  krzaczków.


Tymczasem na wiosnę będę musiała go "ostrzyc" skracając go solidnie. No nie wiem, jak ja ten zabieg przeżyję. A przecież jeszcze te bidne sadzonki to muszą przeżyć ;)
Głogiem obsadziliśmy 3 ściany warzywniaka, a czwarta, ta od sąsiada będzie ozdobiona żywopłotem z grabu.
W sumie w ciągu tygodnia posadziliśmy 750 sadzonek.
400 sadzonek grabu przyjechało do nas pocztą kurierską w ...jednym kartonie.  Po otwarciu okazało się, że były to, zupełnie nierozgałęzione jeszcze badylki. 
Na pociechę dumnie szeleściły zasuszonymi listkami, mocno trzymającymi się tychże badylków. Grab tak już ma, że liście utrzymują się często aż do wiosny, kiedy wypierają je nowe, młode


Te mizeroty też oczywiście na wiosnę skrócę...
...a potem bacznie obserwować będę jak będą się rozkrzewiać i piąć w górę. 

  foto z:  lopezislandkitchengardens.wordpress.com
 I kto wie, może czeka mnie taka przyszłość?... ;)

zdjęcie ze strony:  http://boardgamegeek.com

Temat żywopłotów wciągnął mnie na maksa.  Nocami myszkuję w necie w poszukiwaniu informacji i inspiracji. I czym bardziej zagłębiam się w temat, tym bardziej nie mogę zrozumieć dlaczego żywopłoty wciąż są u nas tak mało popularne. Są praktyczne, pożyteczne i ...piękne. 
 Chronią glebę przed erozją (niszczeniem zewnętrznej warstwy na skutek warunków atmosferycznych jak i działalności człowieka), zmniejszają prędkość wiatru, zwiększają wilgotność powietrza, ograniczają przemieszczanie się szkodliwych związków chemicznych z pól nawożonych pestycydami, są zaporą dla spalin samochodowych, jednocześnie oczyszczają powietrze.
Są też konkurencyjne dla typowych nowoczesnych ogrodzeń poprzez swoją długowieczność. Raz zasadzone mogą przetrwać kilkaset lat. Zalet jest znacznie więcej.
Nie wszystkie są oczywiste dla laika, ale przecież ich urodę potrafi docenić każdy.
Nadają ogrodom charakteru a dzieląc je na przestrzenie,  dodają im tajemniczości, kameralności i wyjątkwości.

źródło: pinterest
źródło: pinteest
źródło: pinterest

źródło: pinterest
Puszczając wodze fantazji można wyczarować z nich prawdziwe cuda.

źródło: pinterest
źródło: pinterest
źrodlo: |http://carolyneroehm.com
źródło: pinterest

źródło: pinterest

...ale zejdźmy na ziemię i zostawmy smoki i inne stwory na boku, bo bardziej mnie kręcą prostsze formy żywopłotów. Prostsze i bardziej tradycyjne. 

http://www.shropshirehedgelaying.co.uk/competitions.php
Niezwykle ciekawym sposobem prowadzenia żywopłotów jest tzw "kładzenie"ich -jest to bardzo stara sztuka, która obecnie w Anglii odradza się m.innymi dzięki stowarzyszeniu "National Hedgelaying Society"  które organizuje kursy tego rzemiosła.
Również Karol, książę  Walii propaguje tą sztukę ogrodniczą.

nataliepace.com/newsletters/members/906/906bottom.php
Na zdjęciu, Książę Karol podczas "kładzenia" żywopłotu na swojej ekologicznej farmie (Home Farm Estate)
W dzisiejszych czasach typowe żywopłoty formowane przycina się co roku (nawet kilka razy w roku), często przy pomocy coraz bardziej wymyślniejszych maszyn. 
Natomiast dawniej formowało się je co kilka, a nawet kilkanaście lat, praktycznie z dużych wyrośniętych już krzewów-drzew.
Formowanie to polegało na nacinaniu 3/4 pnia (wcześniej oczyszczonego z przeszkadzających gałęzi) u podstawy i naginaniu ich pod kątem (0-45 stopni) 
Takie mocne nacinanie prowokuje roślinę do tworzenia nowych odrostów, które przeplecione z odgiętymi gałęziami tworzą bardzo ścisły "mur". Ślady po cięciach zabliźniają się bez szkody dla rośliny.
http://www.inspirationgreen.com/hedge-laying.html

Wydaje się nieprawdopodobnym, że tak mocno nacięte pnie mają siłę na odrodzenie. A jednak to działa.
http://www.inspirationgreen.com/hedge-laying.html
Na dodatek efektownie wygląda. Tak bardzo przaśnie.
Korci mnie aby kiedyś wypróbować tej sztuki w swoim ogrodzie. Czy będę miała odwagę?
 Jak pożyjemy, to zobaczymy ;)... bo żeby "położyć" żywopłot,  wpierw trzeba dać mu kilka lat na  podrośnięcie. Mam więc trochę czasu ;)
Inaczej ma się sprawa ze sztuką "plecenia" żywopłotu. 
Buszując w poszukiwaniu informacji w interesującym mnie ostatnio temacie, natrafiłam na prawdziwą perełkę. Przedruk oryginału książki wydanej w 1844 roku, na temat żywych płotów z głogu białego. Musiałam ją mieć!


Autorem jej jest Jerzy Schenka, który w czasach rewolucji francuskiej (1792-1815) przemierzając austriackie prowincje, Włochy, Francję i Niemcy zachwycał się urokiem pięknie plecionych żywych płotów . Doceniając zalety i piękno takich ogrodzeń postanowił przenieść tę pożyteczną modę na grunt Królestwa Polskiego.
Kupił w Drohobyczu (Galicja) grunt miejski, który ogrodził pokazowym żywym płotem. Po 10-letniej pielęgnacji swojego płotu wydał niniejszą książeczkę,  której zadaniem miało być przekazanie wiedzy jak taki płot zasadzić i pielęgnować aby stanowił skuteczną ochronę jak i ozdobę zagród w całym kraju.


Pisze w niej: "Płot ten żywy tak jest dobrym i doskonałym, iż bez przerwy należało by mu czas poświęcić, dopóki by wszędzie, gdzie tylko potrzebne jest ogrodzenie, nie stanęły ściany z głogu białego."


Plecionka ta zawróciła mi w głowie i nie daje spać. Mówiąc krótko mam na nią wielką chrapkę.
Trochę odstrasza mnie tylko 6 pierwszych lat żmudnego prowadzenia tego cacuszka.
Bo efekty chciałoby się mieć jak najszybciej. Niestety z urodziwym głogiem to nie wyjdzie.
Chyba, żeby zdecydować się na plecionkę wiklinową

http://www.inspirationgreen.com/living-willow-hedges.html
 ...ale to nie to samo.
I już mam ochotę rozwinąć temat wiklinowy... a to już byłaby przesada.
Może więc innym razem :)

sobota, 18 października 2014

Będę miała warzywniak.

Moje spacery po pięknych angielskich ogrodach ( w Irlandii) pozostały już tylko wspomnieniem.
Zapewne często będę do nich wracać przeglądając pękające w szwach albumy ze zdjęciami. Po cichu planuję też sobie powrót w tamte miejsca w realu... może już wiosną? Bo z całą pewnością każda pora roku odsłania inne uroki ogrodów.
Tymczasem zakasaliśmy z Odysem rękawy i zabraliśmy się za tworzenie własnego warzywniaka.
Tylko od czego by tu zacząć? Nie mamy przecież żadnego doświadczenia w tym temacie.
Wiedziałam gdzie chcę mieć ogródek z grządkami... ale już ile miejsca na niego przeznaczyć to nie do końca. Poza tym marzył mi się warzywniak w stylu angielskich tzw Kitchen Gardens. A to już wyższa szkoła jazdy. Nie mogłam więc sobie odmówić wezwania na pomoc specjalistów od angielskich ogrodów -Kasi i Andrew Bellingham.
Wszak najlepiej uczyć się od mistrzów :)
Zaprosiliśmy więc ich na konsultację, żeby rzucili fachowym okiem na nasze ugory i poradzili co mamy z tym naszym łysym polem robić, tak krok po kroku.
Ku mojej wielkiej radości Kasia zgodziła się zrobić nam ogólny projekt warzywniaka, co bardzo skróciło czas realizacji wymarzonego ogrodu, bo wyobrażam sobie ile by mi zajęło dumanie nad planowaniem... i nie wiadomo czym by to się skończyło ;)
Mając plan mogliśmy przejść do konkretów, a więc ...roboty.
Na początek wyznaczyliśmy ścieżki. Trochę sznurka poszło ;)... głównie przez to, że jakem mocno niespokojna dusza, zmieniłam troszkę projekt Kasi znacznie zwiększając ilość ścieżek. Taką juz mam naturę, że do ostatniego momentu przed realizacją planów muszę coś zmienić ... bo coś tam niespodziewanie mnie "olśni" ;) i nowy pomysł nie daje mi spać...


Potem Odys pogłębił wytyczone ścieżki, wywożąc nadmiar ziemi.


Wyłożyliśmy je agrowłókniną, żeby zabezpieczyć przed chwastami i wyznaczyliśmy ich granice obrzeżami trawnikowymi.  Tak powstałe "koryta" zostały wypełnione drobnymi kamyczkami tzw tłuczniem. 
Wcześniej marzyły mi się ścieżki ze starej rozbiórkowej cegły, ale Kasia (ta od angielskich ogrodów) przekabaciła mnie do kamyczków.
Przyznać się muszę, że po odwiedzinach jej ogrodu, a potem kilku w Irlandii, przekonałam się do tego materiału. Przede wszystkim jest naturalny i pięknie komponuje się z roślinami. Jest dla nich świetnym tłem, takim neutralnym. Poza tym tworzy warstwę mocno przepuszczalną, dzięki której po deszczu nie tworzą się kałuże a woda może zasilać rośliny rosnące wzdłuż ścieżek.




Po drodze Odys musiał jeszcze stoczyć bój z wodnymi rurami ale jakoś sobie poradził -mój bohater :)
A ja tymczasem niecierpliwie oczekiwałam przesyłki.
Trzy kartony w końcu dotarły a w nich zieleniały się sadzonki bukszpanów. Co za radość!


Mogłam w końcu zabrać się za obsadzanie rabat, bo te centralne, właśnie wymarzyłam sobie z bukszpanowymi obwódkami.
Ależ miałam frajdę, że oto stałam się właśnie ogrodniczką :) 
Nie mogłam na starcie dać plamy...pilnowałam więc siebie, żeby zawsze zielonym do góry... ;))

 

Wygląda jakby mi się udało :) ...ale zobaczymy wiosną co z tego zostanie.


 Tymczasem śmiejemy się, że mamy lądowisko dla helikopterów ;) ...bo jak na razie, to wszystko wygląda trochę tak chłodno i surowo. 
Ale jestem spokojna, bo kiedy obwódki (za jakieś 3 lata) zagęszczą się, a rabaty zapełnią warzywami i kwiatami, to efekt będzie dużo przyjemniejszy dla oka. Poza tym nie mogę się doczekać na części żwirowej ławeczki, małej szklarenki i kto wie? może jakiegoś małego domku ogrodnika. Na razie marzę sobie... :)
A poza tym jeszcze jest "niebezpieczeństwo", że jakieś licho w najmniej oczekiwanym momencie najdzie mnie i coś pozmieniam znowu...czego miałam już małą próbkę.
W prawej części ogrodu (jak na zdjęciu wyżej), wzdłuż ścieżki zaplanowane są rabaty kwiatowe.
Granice ścieżki miał wytyczać rząd bukszpanów. Tak też obsadziłam sadzonkami. 

 

No i wystarczyło kilka dni, żeby jakieś licho zaczęło mnie męczyć i namawiać na zmianę planów. 
Powyciągałam więc "za uszy" dwa rzędy bukszpanów i obsadziłam trzy pozostałe krawędzie rabat kwiatowych, tworząc zaczątki takiej jakby "sofy" ;)- oparcia dla kwiatów. Tak sobie wymyśliłam. I nie wiem czy dobrze zrobiłam... ale cóż, tak już mam...


Tym sposobem zarysy warzywniaka już widać, co bardzo nas cieszy i nastraja optymizmem.
Przed nami jeszcze sadzenie żywopłotu, który otulić ma ten ogród przed regularnie odwiedzającymi nasze wzgórze wiatrami (urywającymi głowy) 
Będzie zaciszniej, przytulniej i ...ładniej :)
Tymczasem z myślą już o wiośnie, obdarowaliśmy nasz warzywniak "złotym runem".  Okazuje się, że na wsi nie jest wcale łatwo zdobyć obornik. Co za czasy! 
 Odys w akcji. 


 Rabaty bukszpanowe pławią się więc już w tej  cudownej "odżywce" i mam nadzieję, że w przyszłym roku zdopingują moje pierwsze warzywka do satysfakcjonujących plonów :) -hehe, marzenia... marzenia...
...a klucze gęsi donośnym gęganiem żegnały nas przecinając kawałek "naszego" nieba...