poniedziałek, 30 listopada 2015

Słowo się rzekło... raport ogrodowy u płota.



...ledwie zdążyłam... :)
Czekałam na nudę... na przypływ tzw czasu wolnego, który niczym niespodziewana wygrana w loterii czasem spada na człowieka ledwie wiążącego finansowy koniec z końcem.
Bo ja właśnie cierpię ostatnio na chroniczny brak czasu, i dokładnie: ledwie wiążę koniec każdego dnia z kolejnym.
Liczyłam na to, że jak się skończy letni sezon, który pokazał mi co to znaczy zostać ogrodniczką ( a o czym, jak się okazało pojęcia zielonego nie miałam), to jesienią znajdę czas na powrót do blogowania.
Jesień jednak nie ofiarowała mi zwolnienia tempa życia. W domu, ogrodzie, wciąż czekała na mnie jakaś robota... a ja czekałam na Odysa...
 Dodatkowo każdego dnia musiałam, chcąc nie chcąc, wykręcić za kółkiem ponad 200 km. Tyle wychodzi po dwóch kursach do Gdyni, które musiałam zaliczać odwożąc dziecię moje najmłodsze do szkoły i ze szkoły. Nie było lekko, tym bardziej, że jeździć musiałam  w czasie najmniej przyjaznym prowadzeniu samochodu tzn w korkach.
 Niezaprzeczalny urok kaszubskich krajobrazów w końcu przestał na mnie działać orzeźwiająco i 1-ego czerwca,  wracając do domu zmęczona i znudzona... usnęłam sobie za kierownicą... robiąc Kasi ekstremalny prezent z okazji dnia dziecka. Próba wykorzystania czterokołowego pojazdu do latania, skończyła się mocnym upadkiem. Wcześniej zaliczyłyśmy dachowanie, z którego jeszcze nasz wehikuł odbił się stylowo i wylądował na boku kilkanaście centymetrów przed pokaźnym drzewem( które pewnie nie miałoby dla nas litości) w kipiącym świeżą zielenią lesie. Nawet przebiegła mi przez głowę myśl, że oto obudziłam się w raju ... ;)
Nie rozwijając tego tematu powiem tylko, że miałyśmy naprawdę Wielkie Szczęście. Samochód poszedł do kasacji a my całe, praktycznie bez draski wygramoliłyśmy się cudem o własnych siłach.
Tak to jest, gdy człowiek marzy o nudzie ;)
Nuda najwyraźniej mi nie pisana póki co. Wciąż się dzieje! ...Nadmienię tylko, że po raz kolejny zostałam babcią :D Gromadka urwisów powiększyła się o Kubusia - piątego w kolejności wnusia. Sama radość! :) Cieszyłam się i... czekałam na Odysa.
Przez samym Jego przyjazdem jeszcze urozmaiciłam sobie moje szare dni, wizytą Kasi na oddziale ortopedii. Pokroili jej nóżkę i zapakowali w gips na 6 tygodni coby "kózka nie skakała"...
Sami przyznacie, że na brak emocji nie mogę narzekać.
To tak tytułem wstępu.
Ale post ten przecież miał wypełnić temat ogrodowy... więc przywołuję się do porządku.
Mój pierwszy sezon ogrodowy właśnie dobiega końca. Już mniej więcej wiem ... jak mało wiem  ;) w tym temacie i jak dużo nauki mnie czeka... i lekcji pokory wobec natury i treningu cierpliwości ( ot chociażby w oczekiwaniu na piękny żywopłot).
Wiosną ochoczo, z ciekawością małego dziecka rozpoczęłam kolejną przygodę życia. Ogrodnictwo.
Pod okiem samej mistrzyni, Kasi Bellingham siałam moje pierwsze nasionka ( a były to, doskonale pamiętam, nasiona karczochów) zaczyn do mojego łysego ogrodu. O nie byłam spokojna. Musiały wzorowo wykiełkować. Oko i ręka Mistrza robi swoje ;)


Odys w tym czasie zabrał się za budowę skrzyń do podwyższonych rabat.


Szybko przesiedliłam do nich tymczasowo truskawki. Tymczasowo, bo rosły sobie w miejscu, gdzie teraz zaplanowaliśmy jagodnik. Gdzie wylądują w przyszłym roku? - nie mam pojęcia.


A sad tymczasem puścił do nas oko bujnym kwieciem. To wyjątkowo piękny czas i już teraz czekam na kolejne podobne widoki.


W ogrodzie również powiało optymizmem. Zasadzone jesienią cebule pokazały swoją twarz :)


Trzeba przyznać, że takie obrazki w listopadową chłodną noc poprawiają  wyraźnie nastrój. I ciśnie się krótkie westchnięcie: oby do wiosny!


Oby do wiosny... i niech tylko będzie ona trochę łaskawsza dla mnie niż była w tym roku.
Bo kiedy wszyscy ogrodnicy na hura(!) wyszli do swoich ogrodów, ja utknęłam w blokach. Moje zdrowie strzeliło focha i chcąc nie chcąc musiałam spasować.
Już myślałam, że cały sezon będę miała "w plecy"...ale nie było tak źle. 
Z miesięcznym opóźnieniem wyruszyłam i ja ze swoimi grabkami i szpadelkiem ;) ...tak bardziej dla treningu, bo nie do końca wierzyłam w swoje powodzenie na tym polu. Nie dość, że zielona, to jeszcze opóźniona :/ gorzej już być nie mogło.
Długo musiałam czekać aż na moich grządkach się zazieleniło.  
W końcu cierpliwość moja została  wynagrodzona.



Najwięcej emocji zafundowały mi chyba pomidory.
Na początku, już na etapie siewek. Na parapecie rosły jak szalone. Były coraz wyższe, co mnie początkowo cieszyło i... coraz cieńsze, co mnie z kolei martwiło. Krótko mówiąc, targały mną mieszane uczucia ;)
Nocami siedziałam w internecie szukając rady co z tym fantem robić. Czy można jeszcze ratować...  czy już tylko na kompost... 
Doczytałam w końcu, że dochowałam się "wybiegniętych" siewek, które tak kończą bądź na skutek za wysokiej temperatury, albo zbyt małej ilości światła.



Niektórzy w takim wypadku po prostu sieją nowe nasiona. 
Mi było najzwyczajniej szkoda. W końcu to moje pierwsze... Postanowiłam wypróbować sposobu ratowania tych bidulków. 
Przesadzając je do pojedynczych doniczek (to się nazywa pikowanie) zakręcałam im delikatnie przydługie łodyżki tak, aby schowały się pod ziemią. 




łodyżki tak "zakopane" po pewnym czasie się ukorzenią, a roślina ma szansę wzmocnić się.
No i wyrosły mi takie "okazy" ;)




Nie wiem, czy jest czym się chwalić, ale ja czułam się jak bohater ;)


TO NIE KONIEC...
To nie koniec emocji pomidorowych.
Kiedy już zasadziłam je na grządki, mój znajomy skwitował to zdziwieniem i dowiedziałam się, że niby pomidory w gruncie to tylko wychodzą doświadczonym ogrodnikom, którzy potrafią walczyć z ich chorobami. No i strach padł na moment na zieloną całkiem ogrodniczkę. Ale przecież nie będę wierzyć w takie gadanie ;)
Obserwowałam z przejęciem  jak sobie radzą te krzaczki na moim wichrowym wzgórzu. Przez parę pierwszych tygodni zafundowałam im nawet osłonki z agrowłókniny przed wiatrzyskiem. 
Rosły jak na drożdżach, więc się cieszyłam niezmiernie. Zgodnie z radami doświadczonych internetowych ogrodników usuwałam regularnie nadprogramowe pędy, podwiązywałam do podpórek i czekałam na owoce moich starań.
Dopiero blogowe koleżanki, chwaląc się pierwszymi rumieńcami na swoich pomidorach wyprowadziły mnie z równowagi. 
Na moich krzaczkach były tylko kwiatki! Żadnych owoców! Nawet najmniejszych zielonych. 
Porażka! Uznałam, że chyba za mało owadów jeszcze o moim warzywniaku się dowiedziało ;), no i kwiaty najwyraźniej nie zostały zapylone. Co za pech :/
Gdzieś doczytałam się, że potrząsając krzaczkami można wspomóc zapylanie, więc z przejęciem tarmosiłam biedne, niczemu niewinne rośliny. Co się nie robi, żeby zjeść swojego pomidora ;)
Zapomniałam całkiem, że przecież one opóźnione są! Więc musiałam się uzbroić w cierpliwość. W połowie sierpnia już byłam spokojna. 




-w najgorszym wypadku skończy się na tym, że zrobię sobie pół spiżarni konfitur z zielonych pomidorów -myślałam sobie. Dobre i to ;)
Jednak w/w konfitur (mniam, jakie pyszne!) udało mi się zrobić znacznie mniej, bo w końcu i u mnie na krzaczkach zielone owoce zaczęły się nieśmiało rumienić.
Jako pierwsze, humor mi poprawiły pomidory koktajlowe :)


Potem na hura inne :)



Ja wyobrażam sobie, że dla wielu z Was, tych kilka zdjęć pomidorów pod rząd to lekka przesada... ale żebyście wiedzieli jak ja się cieszyłam :))  to byście mi wybaczyli...





...ale kiedyś wszystko się kończy.
 I mi w końcu wypadło zanucić tęskną nutę za przesympatycznymi Starszymi Panami ...
  
"Minął sierpień, minął wrzesień, znów październik i
ta jesień rozpostarła melancholii mglisty woal
Nie żałuję letnich dzionków, róż, poziomek i skowronków
Lecz jednego, jedynego jest mi żal

Addio pomidory
Addio ulubione
Słoneczka zachodzące za mój zimowy stół
Nadchodzą znów wieczory sałatki niejedzonej
Tęsknoty dojmującej i łzy przełkniętej wpół..."



Jak na pierwszy post, po tak długiej przerwie, to chyba wystarczy... choć tematu ogrodowego nie wyczerpałam jeszcze.
Jak się zmobilizuję, to może jeszcze drugą część sprawozdania zmontuję.          
Sie zobaczy ;) 
 A tymczasem świta już, więc pozdrawiam wszystkich serdecznie i ...zmykam.
Penelopa :)