poniedziałek, 31 października 2011

Szafa do pracowni i zakwasowe newsy...

Razem z sekretarzykiem trafił mi się taki ludwiczek.


Zastanawiałam się nad jego nabyciem...bo mnogość rzeźbień trochę mnie przytłaczał.  Z drugiej zaś strony jego duża pojemność i wysokość niewielka była idealna do mojej przyszłej pracowni na strychu. Do pracowni... w której wiatr na razie hula ;) ...ale co tam, kiedyś przecież będzie gotowa  :) Względy praktyczne przeważyły.
Przywiozłam go do Gdyni, by tymczasem dopełnił eklektyzm ;) mojej obecnej pracowni, w której znalazły schronienie różne przypadkowe meble... Z różnych epok, od ludwików, poprzez PRL-owskie na IKEI kończąc. Prawdziwy miszmasz ;)
Od roku zabierałam się za jego odnowienie... patrzyłam z niepewną miną na te rzeźbienia... aż w końcu powiedziałam sobie -raz kozie śmierć!
Spodziewałam się żmudnej roboty ...i nie zawiodłam się. Prace trwały z doskoku ponad 2 miesiące. Żadnych niespodzianek.
Czyszczenie, czyszczenie, czyszczenie....


a potem bielenie ...



...i gotowe.

 Jakoś aparat dzisiaj nie chciał współpracować. Aura mu najwyraźniej nie odpowiadała za oknem.

...tymczasem wracam do tematu zakwasu, który jakoś z upływem czasu nie traci na powodzeniu. Właśnie ten temat przeważa w mailach z ostatnich dni. Nie nadążam z odpisywaniem.

...a jeden z nich ( napisany przez sympatyczna osobę z...Chin) przysłużył się dobrej sprawie ;) ...sprowokował mnie do powtórnego zmierzenia się z próbą wyhodowania swojego zakwasu od zera. Dziękuję Agnieszko :)
Poszperałam w necie i z mnogości różnych przepisów wybrałam moim zdaniem ciekawe...
Polecam TUTAJ - z video,  i TU -dużo przydatnych informacji
Sama zrobiłam tak trochę po swojemu, planując ścisłe dostosowanie się do gotowej receptury za trzecim podejściem ;)
W niedzielę rano (DZIEŃ I) do dużego słoika wsypałam 100gr mąki żytniej razowej (którą używam aktualnie do pieczenia chleba) i wymieszałam ze 100gr ciepłej wody.


Przykryłam ściereczką i postawiłam na parapecie.. bo tam wiadomo najcieplej... przynajmniej wtedy kiedy grzeją grzejniki.  U mnie z tym było różnie, bo prawdą jest, że prze fakt, iż wiekszość czasu spędzałam ostatnie dni w garażu , to piec miałam nastawiony na oszczędny tryb, co zapewniało zaledwie 19stC
Jednakże, kiedy kaloryfery się włączały to przez 2-3 godziny temperatura w okolicach parapetu była znacznie wyższa.
W każdym razie zakwas wystartował w odpowiedniej temperaturze powyżej 22 st.
wieczorem zamieszalam. Nic się nie działo.
Rano (po upływie doby) (DZIEŃ II) przyszła pora na dokarmianie. Niestety w słoiku nadal cicho i żadnych oznak dowodzących, że bakterie kwasu mlekowego zaczęły hulać ://
Dodałam kolejne 100gr mąki żytniej razowej i tyle samo ciepłej wody. Wymieszałam, ściereczką przykryłam i na parapet.
Wieczorem wypadało znowu zamieszać.
Wow! Urosło!Normalnie adrenalina mi skoczyła w górę. Czary jakieś :)


 Optymizm powrócił. Ochoczo zamieszałam miłą memu oku breję ;)
DZIEŃ III - Ranek. Karmienie. Obawiając się, że słoika nie wystarczy, postanowiłam niepełną porcją dokarmić. Dosypałam 70gr mąki i 70 gr ciepłej wody... i apiać na parapet.
Wieczorem zaglądam a tam d---! Żadnych fajerwerków. Normalnie rozczarowana miałam ochotę do kosza cisnąć tego niewdzięcznika...ale co tam, postanowiłam ze stoickim spokojem doprowadzić procedury do końca. ..a więc zamieszałam i przykryłam.
DZIEŃ IV - ranek; bez przekonania dokarmiłam gada, dodając po 70 gr mąki i ciepłej wody. Zamieszałam i na parapet.
Wieczorem zniesmaczona nie umiałam nawet określić czy coś urosło czy nie... zapach wciąż nie przypominał mi zapachu zakwasu, z którego piekę chleb. Cóż, postanowiłam , że w przyszłym tygodniu wypróbuję przepis z tego filmiku, do którego zamieściłam link. Byłam przekonana, że diabeł tkwi w szczegółach, a więc pewnie zepsułam zakwas przez złą temperaturę, zbyt niską.
DZIEŃ V  Rano jakby nigdy nic dokarmiłam mój niewdzięczny zakwas 70 gr mąki i 70 gr ciepłej wody. Zamieszałam i na parapet.
Wieczorem zaś na mej twarzy zagościł rogal ;)  Jaki piękny widok ;)


...do tego zdecydowany kwaśny zapach i to czarodziejskie pyrkanie przy ruszeniu łyżką... i szum pracujących bakterii kwasu mlekowego i dzikich drożdży. Co za melodia ;)

DNIA VI - juz nie dokarmiałam.
Przystąpiłam do egzaminu. Z mojej receptury na chleb wzięłam połowę składników i zrobiłam ciasto na jedną keksówkę. Wolałam nie ryzykować. Nie bardzo wiedziałam ile łyżek zakwasu dodać. Mając na uwadze fakt, że podobno młody zakwas wolniej pracuje... dodałam 6 płaskich łyżek, bo różnił się również od mojego starego, konsystencją. Był rzadki.
A że bardzo chciałam żeby egzamin był zaliczony, dodałam na koniec jeszcze 2 łyżki (normalne fory)
Kiedy wróciłam do domu, po czterech godzinach, chlebuś już krzyczał, że chce do piekarnika :)


A oto cenzurka z wynikiem celującym ;)


Nie mam zielonego pojęcia dlaczego, ale faktem jest, że chleb ten trochę inaczej smakował. Kasia twierdzi, że jest smaczniejszy ...ale ja zatrzymam się na przymiotniku inny. Dziwne, ale to fakt wyczuwalny.

Mam nadzieję, że tym wpisem dodam odwagi wszystkim tym, którzy bali się nawet próbować podchodzić do tematu samodzielnego hodowania zakwasu, jak równiez i tym, którzy jak ja, ponosili klęski w tym temacie.

Wygląda na to, że nie można tak łatwo się poddawać...a wtedy okazuje się, że niemożliwe staje się możliwym. Cierpliwości trzeba, ot i wszystko. Spokoju i konsekwencji... jak przy wychowywaniu dzieci ;)
...no i trzeba CHCIEĆ!

Oczywiście zgodnie z przepisem, po zamieszaniu ciasta odłożyłam zakwas z nowego chlebka. Dzięki czemu mam większe możliwości rozmnażania zakwasów i szybszego wywiązania się z obiecanych przesyłek.
W środę wyślę 10 paczuszek...a w następny poniedziałek kolejne.
Przy okazji dziękuję pięknie za wszystkie przesympatyczne maile, powiadamiające mnie o Waszych sukcesach w pieczeniu chleba. Sprawiają mi niesamowitą satysfakcję i radość ;))

Marta z Łodzi podsunęła propozycję, aby osoby. które otrzymały zakwas podzieliły się z chętnymi ze swoich miejscowości.
Dzisiaj myślę, że parę osób jednak spróbuje własnych sił w wyprodukowaniu swojego zakwasu, ale jeżeli się nie uda, to oczywiście możecie się jakoś organizować... ale to już Wam pozostawiam. Ze swej strony , dla ułatwienia kontaktów, możecie korzystać z komentarzy pod postem z dnia 16 X i tam zgłaszać chęć dzielenia się zakwasem podając z jakiej jesteście miejscowości i jakichś danych kontaktowych (chociażby mail)
Nie wiem czy to zda egzamin. Wszystko zależy od Waszych chęci... bo ponoć prawdą jest, że dla chcącego nie ma nic trudnego :)

Tymczasem uciekam do moich stolarskich poczynań. Niebawem pokażę Wam mój pracowniany stół, którego reanimuję z zapałem ;)
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i dziękuję za wszystkie miłe słowa, komentarze... bo dadają mi skrzydeł :) i niesamowicie ładują akumulatory, a tego mi trzeba szczególnie teraz kiedy muszę uwinąć się z tyloma rozgrzebanymi pracami.  Zostały mi 2 tygodnie ;)

środa, 26 października 2011

Fotel ... i nie tylko

Po wielu perypetiach w końcu skończony.
Nie zdążyłam uwiecznić stanu, w jakim trafił pod nasz dach, bo ...nie było czasu ;)
Zniecierpliwiona córcia przyłączyła się ochoczo do demolki

 Fotel był naprawdę w kiepskim stanie. Z gąbki w oparciu został tylko pył i coś takiego się wysypało


To co zobaczyłam po rozbebeszeniu siedziska nie napawało optymizmem
Najwidoczniej wcześniej był przerabiany przez jakiegoś amatora ...chyba większego ode mnie ;)

Sprężyny były luźno wetknięte pomiędzy dziwnie wyglądające pasy. Krótko mówiąc - jedna wielka prowizorka.
Czyszczenie stolarki i jej wybielenie (farbą akrylową)  to był mały pikuś w porównaniu z  potyczkami tapicerskimi.



Na początek zmierzyłam się z problemem sprężyn.  Jak na moje niefachowe oko, przede wszystkim było ich za mało. Dołożyłabym co najmniej dwie, ale skąd je zdobyć? Ruszyłam na nielicznych tapicerów - rozkładali ręce i dawali mi do zrozumienia, że takich starych sprężyn nigdzie nie dostanę. Mieli rację ;/   nie dostałam, bo zabrakło mi determinacji, chociaż jestem pewna, że muszą być do zdobycia, chociażby ze starych tapczanów.  Poddałam się jednak, bo chciałam jak najszybciej zobaczyć odnowiony już fotel. Dawałam sobie na to 4 -5 dni... które jakoś zbyt szybko minęły. 
 Tymczasem wyskoczył nowy problem. Moja osobista ;) elektryczna maszynka do wbijania zszywek wysiadła. W serwisie za naprawę zaśpiewali mi 400zł (!) Za tyle kasy można już kupić nowe podobne urządzenie. Podziękowałam. Taki podręczny, najprostszy zszywacz nie dawał jednak sobie rady, więc zdecydowałam się na zwykły młotek i gwoździe. 
Stary fotel- stare sposoby ;)
Niestety, ze starym sposobem wiązania sprężyn sznurami, nie poradziłam sobie. (Dużo nauki przede mną)  Uciekłam się do pasów i umocowałam sprężyny swoim babskim sposobem ;)


Na pasy położyłam grubą 5-cio cm gąbkę (nie obfociłam tego) i w końcu mogłam zająć się
ostatnim etapem. I tu z uporem maniaka wbijałam niezliczone gwoździki i zastanawiałam się czy ktoś w dobie wygodnych zszywek, używa jeszcze gwoździ do tych celów? Przy tej okazji można nieźle sobie popieścić paluszki ;)

I nie wiem kiedy, z 4-5 dni bity miesiąc się zrobił. 
Po zmaganiach fotel dostał nową oprawę.


Dla zabezpieczenia siedziska przed szybkim zabrudzeniem (chociażby agresywną farbą co niektórych jeansów) uszyłam zdejmowane ubranko.


...a idąc za ciosem wybieliłam łóżko. Sosnowa wersja się już nam przejadła, więc tak jakoś przy okazji...


...a tak w ogóle, to przyznaję się bez bicia, że ...zagalopowałam się z tą zabawą mebelkami. Na warsztacie mam stół, szafę, regał... a wczoraj niepoważna, jeszcze nad narożną witrynką zaczęłam się pastwić. Kiedy ja to wszystko skończę?!!!! Nooo, blady strach padł na mnie... bo Odys wraca już z Indii. Dał "cała na przód" i cieszy się, że z każdym dniem jest bliżej swojej Itaki i... Penelopy ;))
Oczywiście i ja się cieszę ...niczym podlotek ;) ...ale obawiam się, że do jego powrotu zwyczajnie nie zdążę domostwa do jakiejś przyzwoitości doprowadzić, kończąc te wszystkie rozpoczęte renowacje.
Ostatnio nieopatrznie w rozmowie napomknęłam, że u nas już zima się zbliża ( u Niego +35 stC) , bo nasze autko rankiem oszronione biedactwo... -na co On ze zdziwieniem
-to wciąż nie wprowadzasz samochodu do garażu?
-no nie... wciąż się nie mieści... (przez moje renowacje rzecz jasna) -odpowiedziałam kuląc się w sobie
-to już widzę co tam się dzieje! -usłyszałam w słuchawce roześmianego mojego Pana i Władcę
Uspokojona jego reakcją, zawtórowałam mu słodkim śmiechem, hihihi, powstrzymując się by nie powiedzieć słów, które się cisnęły... - " z całą pewnością tego nie widzisz, Kochanie...z całą pewnością.... nawet trudno to sobie wyobrazić..."
...bo garaż i moja pracownia to istne pole walki i ciężko już znaleźć kawalątek miejsca, by spokojnie stopę postawić... a co tu mówić o samochodzie???
Cóż, zagalopowałam się znowu, zapominając o swoim wieku i kondycji i obiecankach... bo przecież miałam zwolnić..
...ale nie czas teraz płakać nad rozlanym mlekiem...tylko trzeba zakasać rękawy i "wypić to piwo" co się nawarzyło. [ no proszę jak to z mleka piwo się zrobiło ;) ].... Pokończyć to, co się zaczęło. ...i w końcu wyciągnąć wnioski babo jedna!
Wybaczcie mi więc, że przez najbliższe trzy tygodnie nie będzie mnie za wiele na blogowych ścieżkach...  Nie dam rady. Dzisiaj, żeby poodpisywać na część maili i szchreibnąć tego posta właściwie zarwałam nockę (trzy godziny zaliczyłam przed północą, bo padłam po koszeniu trawy - ostatnim w tym sezonie)
Tymczasem pozdrawiam Was wszystkich serdecznie i przytulam się do poduszki ;) by troszkę snu złapać przed budzikiem (wrrr)

poniedziałek, 24 października 2011

...i po losowaniu.

Muszę przyznać, że zainteresowanie samodzielnym pieczeniem chleba na zakwasie przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Nie spodziewałam się, że aż tyle losów będę musiała naprodukować :)
Jak zwykle robiłam to na tzw. piechotę , znaczy się własnoręcznie ;)


A szczęście dzisiaj dopisało:



 Gratuluję Wam dziewczyny i proszę o przesłanie na mojego mail-a   myszasul@gmail.com swoich adresów.
Jutro rano "rozmnożę" zakwas i będę mogła wysłać go Wam.
Niecierpliwe dusze, proszę jednak aby się uzbroiły w cierpliwość, i nie piekły chleba od razu po otrzymaniu przesyłki. Będzie on jeszcze zbyt świeży. Poczekajcie z pieczeniem do piątku. A najbezpieczniej będzie jak zrobicie to w sobotę.  ...i pochwalcie się koniecznie jak Wam wyszły chlebki.


Czytałam siłą rzeczy ponownie Wasze komentarze i doszłam do wniosku, że muszę coś wymyślić , żeby więcej "zapaleńców" mogło nakarmić swoich najbliższych własnym chlebem.
Niezwykle ucieszyło mnie tak duże zainteresowanie tematem domowego chleba....
Ucieszyło...a jednocześnie wprawiło w rodzaj zakłopotania... bo chciałabym faktycznie jak najwięcej osób zarazić zwyczajem pieczenia chleba. A najskuteczniejszą metodą zarażania, jak do tej pory było właśnie dzieleniem się zakwasem z wszystkimi chętnymi. Ale teraz nie wiem czy temu sprostam.
Również zachęcam wszystkich, którzy rozpoczną przygodę z pieczeniem chleba, do dzielenia się w miarę możliwości z innymi tym symbolicznym ciastem.
Może faktycznie, jak napisała w komentarzach autorka bloga "BUDZIKOWO"  tym sposobem zakwasimy pół Polski ;))


A jeszcze na koniec przyznam się, że wczoraj zrobiłam drugie moje podejście do samodzielnego wyhodowania zakwasu. Kilka lat temu poniosłam klęskę...ale postanowiłam znowu wziąć byka za rogi. Taka moja natura ;)  Wszak do trzech razy sztuka.  Jak mi się to uda, to się na pewno podzielę z Wami tą radosną nowiną i przepisem jak to zrobiłam.


Na razie nie obserwuję żadnych optymistycznych reakcji... :/


ale tym razem będę cierpliwa.
Trzymajcie kciuki ;)

niedziela, 16 października 2011

Chlebem podzielę się z Wami.



 Dzisiaj obchodzimy Światowy Dzień Chleba


...i z tej okazji  chciałabym podzielić się z Wami moim powszednim chlebem. 
Sama piekę chleb nieprzerwanie od ponad czterech lat. 
Chciałam piec dużo wcześniej...ale podchodziłam do tego tematu jak do jeża. Wydawało mi się, że jest to niezwykle trudna sztuka, wymagająca dużego doświadczenia a najlepiej specjalnej maszyny do chleba. Postanowiłam więc zakupić sobie takową maszynę..ale wciąż jakoś nie po drodze mi było... nie umiałam się zdecydować...
  I bardzo dobrze,że się tak ociągałam,  bo goszcząc u mojej licealnej przyjaciółki Gosi, miałam niewątpliwą przyjemność spróbowania jej chleba. Rewelacja! 
Od tego dnia przejęłam pałeczkę ( w formie przepisu) i zabrałam się za domową produkcję chleba.
Rzecz jasna, najważniejszym składnikiem jest zakwas… Można go wyhodować samemu, ale ja tego nie musiałam robić, bo zostałam obdarowana słoiczkiem zakwasu.


Nie spodziewałam się, że pieczenie zdrowego, smacznego chleba może sprawiać tak dużo satysfakcji.
 Pieczony w domu chleb, mam wrażenie, jest czymś  fundamentalnym i symbolicznym zarazem.  
To wielka przyjemność upiec chleb, i mając świadomość, że jest naprawdę zdrowy podać go tym, których kocham. To jeden z wielu sposobów na okazanie mojej troski o Nich.
 Chcę im dać wszystko co najlepsze... a więc i zdrowe pożywienie. 
Przy okazji stałam się propagatorką domowego pieczenia chleba i kiedy tylko nadarza się okazja niestrudzenie próbuję zarazić innych tym tematem. Dzielę się przepisem i zakwasem. 
Traktuję to jak taką małą moją misję. 

I dzisiaj z okazji Święta Chleba chciałabym kolejne osoby zarazić :)
Chętnych proszę o zgłaszanie się.  Prześlę zakwas dla pięciu (5) osób, których najdzie ochota wypróbowania mojego przepisu i zgłoszą to w komentarzu pod tym postem.  Czekam na chętnych przez tydzień, czyli do 23-go października. (Zaniepokojonych uspokajam, bo wielokrotnie przesyłałam pocztą już swój zakwas i nic złego się z nim nie działo) 
Jeżeli będzie więcej chętnych, to zrobię losowanie. Podobnie jak ma to miejsce w typowym candy.
Jednakże nie jest to typowe candy, bo nie chęć reklamy bloga jest jego zadaniem. Źle czułabym się, gdybym swoją małą misję wykorzystała do celów marketingowych. 
Dlatego w tym przypadku nie ma żadnego obowiązku umieszczania zalinkowanego zdjęcia na Waszych blogach. Nie chcę mieć przy tej okazji żadnych "korzyści"  Tylko w takim przypadku sprawi mi to prawdziwą przyjemność bezinteresownego dzielenia się  :) 

Tak na marginesie nie mam nic przeciwko typowym candy. Sama je wielokrotnie organizowałam i zapewne organizoawać jeszcze będę. (pewnie wkrótce coś się wykluje)  Jego zasady uważam za jak najbardziej  uczciwe. Jednak w tym przypadku,  kiedy chcę się podzielić chlebem, czymś dla mnie tak symbolicznym chcę, żeby było inaczej.

Zobaczcie jakie to proste.


Składniki:
* 1 kg mąki pszennej
* 0,5 kg mąki żytniej razowej
* 1 szkl. płatków zbożowych
* 1 szkl. siemienia lnianego
* 1 szkl.otrębów zbożowych
* 1 szkl. pestek słonecznika
* 4 łyżeczki soli i
- 1,5 litra ciepłej wody
- zakwas

Mieszamy w dużej misce dokładnie wszystkie suche składniki.



 Wlewamy zakwas i wodę.

Ponieważ zakwas jest gęsty i trudno łączyłby się z ciastem, wcześniej rozrzedzamy go mieszając w słoiczku z wodą odlaną z przygotowanej porcji. Woda musi być ciepła!



Mieszamy drewnianą łyżką do uzyskania jednolitego ciasta (2-3 min)
  Do słoika (wystarczy półlitrowy) odkładamy 4-5 łyżek ciasta i odstawiamy go do lodówki na min 3 dni, aby wystarczająco namnożyły się bakterie i drożdże. Wtedy możemy piec kolejne chleby.

Pozostałe ciasto wykładamy do wcześniej wyłożonych papierem do pieczenia, keksówek. Ja używam dwóch 35 cm-owych. Można również używać (podobno bardzo wygodnych) foremek silikonowych, do których ja jakoś przekonać się nie mogę. Są dla mnie …hmm …mało estetyczne.





Przykrywamy ściereczką i odstawiamy, najlepiej w ciepłe miejsce, na ok 7 godz. do wyrośnięcia. Czas zależy od temperatury. Jeśli odstawimy w chłodniejsze miejsce trzeba poczekać i ponad 8 godz., ale w cieplejszym już po 5-6 godzinach chleb jest wyrosnięty.

Przed włożeniem do piekarnika możemy posmarować rozmąconym jajkiem, wtedy skórka nabierze ładnego koloru.


 Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do ok 170-180 st. i pieczemy 1godz.

…a po ostygnięciu możemy się delektować smakiem własnego chleba :)



Dodam jeszcze, że chleb utrzymuje świeżość przez min tydzień. A z zakwasem nic "po drodze" nie musimy robić. Żadnego "dokarmiania" czy innych zabiegów. Po prostu trzymamy w lodówce bez obaw do dwóch tygodni. Zdarzyło mi się raz upiec kilka dni jeszcze później i zakwas spisał się doskonale, ale nie wiem czy to był przypadek.
Gorąco polecam :)

sobota, 8 października 2011

Sekretarzyk doczekał się...


Długo szukałam sekretarzyka dla Kasi. Udało mi się w końcu trafić w ubiegłym roku przed urodzinami córci, więc otrzymał rangę prezentu ;)

 
Nie przejmowałam się, że był podniszczony, bo miałam go  szybko poddać renowacji, jeszcze przed urodzinami. Niestety, nie zdążyłam...  mijały miesiące. Kolejne wakacje zbliżały się ku końcowi, a tym samym kolejne urodziny mojej najmłodszej latorośli. I wtedy wpadłam na chytry pomysł, że sekretarzyk powtórnie zostanie prezentem urodzinowym...tylko już w wersji odnowionej.  Nooo, wstyd się przyznać. Znowu się nie wyrobiłam. Przestało mi się to podobać...
...aż w końcu zakasałam rękawy...
Na początek musiałam mebelek dokładnie oczyścić. Do surowego drewna. Robota niezbyt przyjemna. Chętnie zleciłabym ją komuś. Ale niestety żaden ochotnik się nie zjawił.  Najbardziej nagimnastykowałam się przy rzeźbieniach.


Odetchnęłam z ulgą kiedy ten etap miałam za sobą.Wreszcie mogłam się zabrać za bielenie. Robiłam to pasta bielącą. Tu szło jak po maśle :) ...dopóki nie trafiłam na niespodziankę.
Otóż blat miał niewielki ubytek. Przy czyszczeniu powiększył się znacznie. Nie mam żadnej praktyki w tym temacie, więc sobie wymyśliłam, że wypełnię go szpachlówka do drewna. Dodałam nawet do niej troszkę drobnych trocin, aby wtopiła się lepiej w kolor drewna. Niestety kiedy wyschła okazała się brzydką białą plamą.


Tak nie mogło zostać.
Myślałam, myślałam...aż wymyśliłam.

i stwierdziłam,  że to jest ratunek dla mojego sekretarzyka.
Chwila zabawy z linijką i ołówkiem, tak, żeby rozplanowane romby regularnie się rozłożyły a jeden z nich pokrył brzydką plamę. Nic wielkiego. Troszkę matematyki, którą zawsze  lubiłam :)
Potem taśmą malarską wykleiłam "szablon",  żeby ułatwić bielenie.


I gotowe  :) ...na dodatek bardzo mi się spodobał efekt końcowy. A przecież gdyby nie ta plama, nie zdecydowałabym się na takie rozwiązanie. Jednak potwierdziło się znowu to powiedzenie, że nie ma tego złego... ;)


Tym sposobem sekretarzyk został ukończony. Taadaaam :)


 Na szybcika dorobiłam tymczasową tablicę do karteczek niezapominajek i różnych tam takich ;)
To po prostu stare drzwiczki z dawnych szaf strychowych.
 Żeby sprawdzić jej praktyczność włożyłam fotki Kasi -sprzed kilku lat, i  jej prababci ( a babci Odysa) sprzed kilkudziesięciu... ;)


Kilka detali...


I  tym sposobem sekretarzyk doczekał się nowego lica. Czeka na fotel...który się kończy.  taaaa, samo się kończy... ;)


Na górną półeczkę przysiadła anielica, która powstała ...chyba w czerwcu. Nie zdążyłam jej pokazać, bo zapracowana byłam paskudnie.
Dostałam pilne zamówienie na jeans-owego królika i właśnie taką anielicę. Poleciały do Italii.



 ...a że Kasi wpadła w oko ta skrzydlata, to co miałam robić? -uszyłam i dla niej, również traktując jak pilne zamówienie ;)
Maszyna tymczasem odpoczywa, bo poszłam na całość i "bawię" się meblami  ;)
Ładna mi zabawa hłe,hłe ze szlifierką, wiertarką, młotkiem, wyrzynarką i innymi "cacuszkami" typowymi dla kobiet ... kobiet mojego pokroju ;)  Na szczęście, dzięki blogowemu światu wiem, że jest nas trochę ...tak pozytywnie szurniętych ;)
Dla przykładu mój wczorajszy dzień. Pół dnia ostro działałam w garażu, ze szlifierką w dłoni. Potem rzucam wszystko, szybki prysznic, termoloki na głowę i o 19-tej jestem w operze...  tak dla równowagi ;))


ps. ... i nie martwcie się, termoloki zdążyłam zdjąć przed wyjściem z domu ;)


Pozdrawiam Was z budzącym się nad Gdynią słońcem i życzę pięknego weekendu... mój będzie piękny, bo za godzinkę wnusio przyjeżdża :))

poniedziałek, 3 października 2011

W moim ogródeczku...


 Zdrobnienie w tym przypadku jest konieczne, bo inaczej nie można nazwać kawałka ziemi o wymiarach 6x7.  Ale nigdy nie narzekałam w tym względzie, bo jak na warunki dużego miasta, to i to dobre... a poza tym do niedawna jakoś nie dawały mi się we znaki zapędy ogrodniczki. Teraz jest inaczej, ale i mam gdzie się wyżywać.  Kawał ziemi na kaszubskiej wsi czeka cierpliwie na me chętne ręce ;)
A nasz miastowy ogródek mimo skrzacich wymiarów, w zupełności wystarcza Kasi na rozprostowanie kości ;)


Ja natomiast, z coraz większą przyjemnością bawię się w ogrodniczkę. Sama siebie nie poznaję i jestem pewna, że moja Mama ..."gdzieś tam z góry" obserwując moje poczynania uśmiecha się z politowaniem,  bo w tych tematach, to jestem wciąż zielona :)  Ona była Mistrzem. Kochała kwiaty i kwiaty ją kochały.  Każdy suchy badylek posadzony Jej ręką ożywał i odwdzięczał się bujnym kwieciem.  Chcę wierzyć, że odnajdę w sobie te uśpione geny :)
W cuda jednak nie wierzę i wiem, że czeka mnie wiele prób i błędów i ...ciężkiej pracy. Bo wszak bez pracy, nie ma kołaczy ;)

Kilka letnich jeszcze migawek.

Tymczasem jesień zmieniła tonację ogródka i tarasu. Skąpane w promieniach słońca przybrały niezwykle ciepłe barwy. Nastrajają dobrymi fluidami i dziwnym spokojem. Jak miło!

-->
Zapraszam, usiądźcie razem ze mną i cieszmy się tą naszą piękną złotą polską jesienią.
Oby nam panowała jak najdłużej :)) 

 
-->Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie i ciepło... dokładnie tak jak to czyni, i dzisiaj, Pani Jesień :)
...a za wszystkie pozostawione przez Was ślady w postaci komentarzy szczególnie pięknie dziękuję :)
... również tą sympatyczną piosenką, która od paru dni przyczepiła się do mnie i żyć nie daje ;)




Szczególnie polecam ją wszystkim, którzy lubią francuskie klimaty...