poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Moje camino...

...od dawna było moim marzeniem. Teraz stało się rzeczywistością.
Niosę do Santiago intencje, szukam odpowiedzi na kilka pytań, muszę się zresetować.
Jeśli ktoś czasem jeszcze do mnie zagląda, to proszę, trzymajcie kciuki,
Po powrocie postaram się zamieścić fotorelację... może parę słów...
A tymczasemu pozdrawiam serdecznie z Porto, od którego rozpoczęło się moje camino do Santiago.


niedziela, 25 marca 2018

Jabłonie, kwitnące jabłonie...

Moja cierpliwość się skończyła... bo ile można czekać na jakieś oznaki wiosny?
Irytacja wzrosła znacznie, kiedy w internecie zaczęły pokazywać się zdjęcia dokumentujące "ślady stóp" pani wiosny.
A u mnie nic. Kompletnie nic! Jeszcze dwa dni temu za oknem mroził mnie widok wszechobecnej bieli śniegu... a jacyś śmiałkowie spacerowali po tafli jeziora.
Ogród zastygły w zimowym marazmie, rabaty w opłakanym stanie wciąż skute zmrożoną ziemią. Pąki drzew i krzewów ani myślą pękać soczystą zielenią młodych listków.
...no więc postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i samodzielnie zrobić namiastkę wiosny.
Zachciało mi się kwitnących jabłoni :)... no i sobie zrobiłam takie:

 

Z przepastnych szaf wyciągnęłam stare bawełniane prześcieradło i wzięłam się do dzieła.
Technika stara... bo stosowały ją nasze babcie i prababcie umiejące z niczego stworzyć coś pięknego.







i tak krok, po kroku... stare prześcieradło doczekało się swoich pięciu minut ;) 


A starej technice musiała mi towarzyszyć stara melodia... :)

"Świat nie jest taki zły
Świat nie jest wcale mdły
Niech no tylko zakwitną jabłonie
To i milion z nieba kapnie
I dziewczyna kocha łatwiej
Jabłonie kwitnące jabłonie..."


niedziela, 28 stycznia 2018

Serca haftowane lukrem.

Ostatnio, na specjalne zamówienie, wyhaftowałam lukrem ;), dwa piernikowe serca. Ozdobne ciastka miały być sprezentowane na Dzień Babci. Ponieważ jedna z babć kolekcjonuje anioły, tematyka jej pasji na ciastku była mile widziana. Motywem przewodnim serca dla drugiej babci miały być kwiaty.
Trochę czasu mi zajęło znalezienie odpowiednich wzorów i zaprojektowanie ich w przestrzeń serc, tak, aby wszystko jakoś zagrało.
Pierwszy etap - zrobienie w miarę perfekcyjnej, drobnej krateczki, jest dla mnie chyba najmniej lubianą fazą "pierniczenia". Praca żmudna i często niewdzięczna, bo łatwo o zachwianie ręki i wtedy krateczka, będąca tłem motywu staje się nierówna, co nie służy estetyce ciastka.
Inną zmorą tworzenia "kanwy" pod haft, jest rwąca się nitka lukru. Czasem po prostu lubi się urwać ;) ...chyba tak, tylko dla urozmaicenia pracy.
Więc kiedy ten żmudny etap mam za sobą oddycham z ulgą :), bo teraz czeka mnie czysta zabawa.
Jednakże ta "zabawa" wymaga jeszcze większego skupienia, bo najmniejsza pomyłka... zapełnienie nie tej, co trzeba kratki burzy harmonię i czytelność motywu, a poprawki nie są mile widziane :/
...ale w końcu następuje ten moment, kiedy mogę odsapnąć z ulgą po raz drugi ;) A następuje to, kiedy praca jest ukończona.



...a jeśli już jestem przy temacie słodkich haftów, to może jeszcze wrzucę kilka tegorocznych świątecznych pierników. W końcu to ostatni gong, bo zdecydowanie kończy się już czas choinki i ozdób bożonarodzeniowych i kolędowania.
 (Ba!, jako, że dzisiejsze czasy są postawione na głowie, to niektóre sklepy już promują ozdoby wielkanocne - pozostawię to bez komentarza :/)




Tymczasem uciekam. Muszę się wyspać. Czeka mnie ciężki tydzień.
Penelopa :)

niedziela, 7 stycznia 2018

Jak zostałam Penelopą...

Nie wiedziałam od czego zacząć, po tak długim okresie milczenia.
Co by nie mówić, wyszłam z wprawy w temacie prowadzenia bloga i kiedy zastanawiałam się jakim tematem rozpocząć ten mój nowy etap, to wszystkie wydawały mi się jakieś nie na miejscu. 
-nooo, tak to ja nie ruszę z miejsca - myślałam sobie zniechęcona.
I nagle coś mi zaświtało. 
A może by tak zacząć od początku? I już miałam gotowy tytuł posta.
No właśnie, dlaczego właściwie przylgnęło do mnie imię Penelopy?
I pewnie wszystkim nasuwa się gotowa odpowiedź. Odpowiedź nader oczywista:
- Penelopa była żoną Odysa!  Faktycznie, mój ukochany pływa po morzach i oceanach, więc się zgadza. :) Bingo!
Jednak to nie wszystko. To tylko jakby jedna strona medalu. Jest jeszcze druga strona -dotyczy samej Penelopy. Jak wiadomo, Penelopa nie oczekiwała bezczynnie swego obieżyświata. 
Czas rozłąki upływał jej na tkaniu. (Był tam jeszcze motyw zalotników, z powodu których noce spędzała na pruciu swojej pracy...ale pomińmy ten temat 😉)
No więc jak przystało na Penelopę, ja też tkałam gobeliny. 
Znaczy się jestem `Penelopą pełną gębą ;)
Było to bardzo dawno temu. 
Pewnie niektóre z Was co najwyżej były wtedy różowiutkimi, słodkimi brzdącami. Ja dla odmiany miałam wtedy takiego bobasa 😍 - Tomaszka (prawie Telemacha 😉) Dzielnie towarzyszył mamusi w kursie tkactwa artystycznego. Zabierałam go ze sobą na zajęcia do osiedlowego domu kultury. Trzeba przyznać, że był wyjątkowo cierpliwym kursantem. Leżał sobie grzecznie w głębokim wózku i najczęściej równie głęboko spał ...mając jednocześnie wszystko w głębokim poważaniu ;)
Moje pierwsze gobeliny tkałam używając kolejnego morskiego elementu. A był to sizal z zużytych lin okrętowych. 
To jest jedyny gobelin sizalowy, który mi się uchował na pamiątkę.


Dosyć duży. 1,5 m x 1m.
Zrobiłam go kiedyś dla moich rodziców. Teraz zawisł u mnie. 
Podobnej wielkości były pozostałe wcześniejsze sizalowe prace.
Praca nad nimi trwała dosyć długo..ale przecież Penelopa musiała się wykazywać cierpliwością ;) 
Najgorsze były przygotowania materiału. 
Po rozplątaniu, lina zamieniała się w podobne kłębowisko sznurków sizalowych. 


Trzeba było je ufarbować. Na gorąco, w wielkich garnkach. To była prawdziwa droga przez mękę.
Kuchnia zamieniała się w pole bitwy. Najtrudniej było uzyskać kolor, który się oczekiwało. W tamtych czasach (połowa lat 80-tych poprzedniego stulecia) nie było zbyt wielkiego wyboru barwników. Z kilku dostępnych kolorów trzeba było, metodą prób i błędów robić mieszanki, i nigdy do końca ( do momentu wyschnięcia ) nie wiedziałam czy to już ostateczna próba. 
A najgorzej wspominam moje pierwsze eksperymenty, szczególnie przy farbowaniu koloru czerwonego do pierwszego tak dużego projektu (również 1.5m x 1 m) - "zachodu słońca". Porażka za porażką. ;)


Uśmiecham się teraz do wspomnień i do tych pierwszych moich nieporadnych prac o tematyce ... oczywiście morskiej ;)
Zdjęcie zrobione ze slajdu, więc jakość dodatkowo poleciała. Ale pamiątka jest.
Kolejny slajd w kiepskiej jakości, który się uchował to "muszle na piasku" (1.5m x 1m)


Praca z sizalem nie była lekka. Sztywne sznurki trzeba było "rozczochrać", żeby dawały efekt miękkości. Moje dłonie dostawały w kość. ...ale co się nie robi... 

Po jakimś czasie zaczęłam eksperymentować z bawełnianymi ścinkami. Zmieniłam też upodobania co do kolorystyki. Ograniczyłam się do bieli. A bawić się zaczęłam fakturą.

Ten gobelin darzę szczególnym sentymentem. 
Tkałam go nosząc pod swoim sercem maleńką kruszynę. Oczywiście zielonego pojęcia nie miałam czy urodzi mi się córeczka czy chłopiec. W tamtych czasach usg nie było dostępne. Ale marzyła nam się dziewczynka. Wszak synka już mieliśmy 😊
Siedziałam, z wielkim brzuchem, przed ramą z naciągniętymi równiutko nitkami osnowy i jakby grając na strunach harfy, prowadziłam wątek, który naszkicował "jej portret" 😉    (80 cm x 90 cm)


Wszyscy szeptali: "urodzisz artystkę..." ... i urodziłam 😍 - Hanię 
...i na koniec jeszcze niewielkie etiudki. 

50 cm x 50 cm
róg obfitości 50cm x 60 cm

Ufff... i tym sposobem jakoś przebrnęłam przez pierwszy post ...po czasie.
Pozdrawiam Was serdecznie
Wasza Penelopa ;)


poniedziałek, 1 stycznia 2018

Noworoczne dylematy.



...a z Nowym Rokiem męczy mnie pytanie:
 -reaktywować bloga, czy nie reaktywować?

Kto mi pomoże odpowiedzieć na nie???


niedziela, 20 grudnia 2015

Pierniki haftowane

Tak, dla wprowadzenia, choć symbolicznego klimatu świątecznego na moim blogu, pokażę Wam tegoroczną produkcję pierniczków.




I przyznam się, że ta misterna krateczka nie chciała mi wychodzić od razu. Miałam wręcz wrażenie, że w ubiegłym roku szło mi od początku znacznie łatwiej.
Może to wina fizycznej pracy w ogrodzie, która odcisnęła swoje piętno. W końcu gabaryty szpadla i grabi znacznie odbiegają od igły czy pędzelka.
No więc nie obyło się bez nocnych frustracji, kiedy z pokorą musiałam ćwiczyć swoją niecierpliwą rękę. Lukier też nie chciał współpracować. Mimo, że wydawało mi się, że robiłam go identycznie jak w ubiegłym roku, to był jakiś niesforny. Cóż, pozostał mi stary sprawdzony przepis na podobne problemy - metoda prób i błędów. Polecam ją wszystkim. Uczy cierpliwości, pokory i daje mnóstwo radosnej satysfakcji, kiedy w końcu zaczyna wychodzić :)
A z największych dołów wyciągnęły mnie na powierzchnię te pogodne osobniki, których naprodukowałam całą armię.


Z gwiazdkami też się przyjemnie pracowało.




Reniferów też nie mogło zabraknąć ;)



...i już na koniec przedstawię moją autorską ;) kolekcję zimowych rękawiczek. Jak Wam się podoba?


Dopijając kawę w lęborskiej kafejce żegnam się przedświątecznie, życząc wszystkim odwiedzającym moje progi, pięknie przeżytych Świąt Bożego Narodzenia i radosnego kolędowania Maleńkiemu.

Wasza Penelopa :)

poniedziałek, 30 listopada 2015

Słowo się rzekło... raport ogrodowy u płota.



...ledwie zdążyłam... :)
Czekałam na nudę... na przypływ tzw czasu wolnego, który niczym niespodziewana wygrana w loterii czasem spada na człowieka ledwie wiążącego finansowy koniec z końcem.
Bo ja właśnie cierpię ostatnio na chroniczny brak czasu, i dokładnie: ledwie wiążę koniec każdego dnia z kolejnym.
Liczyłam na to, że jak się skończy letni sezon, który pokazał mi co to znaczy zostać ogrodniczką ( a o czym, jak się okazało pojęcia zielonego nie miałam), to jesienią znajdę czas na powrót do blogowania.
Jesień jednak nie ofiarowała mi zwolnienia tempa życia. W domu, ogrodzie, wciąż czekała na mnie jakaś robota... a ja czekałam na Odysa...
 Dodatkowo każdego dnia musiałam, chcąc nie chcąc, wykręcić za kółkiem ponad 200 km. Tyle wychodzi po dwóch kursach do Gdyni, które musiałam zaliczać odwożąc dziecię moje najmłodsze do szkoły i ze szkoły. Nie było lekko, tym bardziej, że jeździć musiałam  w czasie najmniej przyjaznym prowadzeniu samochodu tzn w korkach.
 Niezaprzeczalny urok kaszubskich krajobrazów w końcu przestał na mnie działać orzeźwiająco i 1-ego czerwca,  wracając do domu zmęczona i znudzona... usnęłam sobie za kierownicą... robiąc Kasi ekstremalny prezent z okazji dnia dziecka. Próba wykorzystania czterokołowego pojazdu do latania, skończyła się mocnym upadkiem. Wcześniej zaliczyłyśmy dachowanie, z którego jeszcze nasz wehikuł odbił się stylowo i wylądował na boku kilkanaście centymetrów przed pokaźnym drzewem( które pewnie nie miałoby dla nas litości) w kipiącym świeżą zielenią lesie. Nawet przebiegła mi przez głowę myśl, że oto obudziłam się w raju ... ;)
Nie rozwijając tego tematu powiem tylko, że miałyśmy naprawdę Wielkie Szczęście. Samochód poszedł do kasacji a my całe, praktycznie bez draski wygramoliłyśmy się cudem o własnych siłach.
Tak to jest, gdy człowiek marzy o nudzie ;)
Nuda najwyraźniej mi nie pisana póki co. Wciąż się dzieje! ...Nadmienię tylko, że po raz kolejny zostałam babcią :D Gromadka urwisów powiększyła się o Kubusia - piątego w kolejności wnusia. Sama radość! :) Cieszyłam się i... czekałam na Odysa.
Przez samym Jego przyjazdem jeszcze urozmaiciłam sobie moje szare dni, wizytą Kasi na oddziale ortopedii. Pokroili jej nóżkę i zapakowali w gips na 6 tygodni coby "kózka nie skakała"...
Sami przyznacie, że na brak emocji nie mogę narzekać.
To tak tytułem wstępu.
Ale post ten przecież miał wypełnić temat ogrodowy... więc przywołuję się do porządku.
Mój pierwszy sezon ogrodowy właśnie dobiega końca. Już mniej więcej wiem ... jak mało wiem  ;) w tym temacie i jak dużo nauki mnie czeka... i lekcji pokory wobec natury i treningu cierpliwości ( ot chociażby w oczekiwaniu na piękny żywopłot).
Wiosną ochoczo, z ciekawością małego dziecka rozpoczęłam kolejną przygodę życia. Ogrodnictwo.
Pod okiem samej mistrzyni, Kasi Bellingham siałam moje pierwsze nasionka ( a były to, doskonale pamiętam, nasiona karczochów) zaczyn do mojego łysego ogrodu. O nie byłam spokojna. Musiały wzorowo wykiełkować. Oko i ręka Mistrza robi swoje ;)


Odys w tym czasie zabrał się za budowę skrzyń do podwyższonych rabat.


Szybko przesiedliłam do nich tymczasowo truskawki. Tymczasowo, bo rosły sobie w miejscu, gdzie teraz zaplanowaliśmy jagodnik. Gdzie wylądują w przyszłym roku? - nie mam pojęcia.


A sad tymczasem puścił do nas oko bujnym kwieciem. To wyjątkowo piękny czas i już teraz czekam na kolejne podobne widoki.


W ogrodzie również powiało optymizmem. Zasadzone jesienią cebule pokazały swoją twarz :)


Trzeba przyznać, że takie obrazki w listopadową chłodną noc poprawiają  wyraźnie nastrój. I ciśnie się krótkie westchnięcie: oby do wiosny!


Oby do wiosny... i niech tylko będzie ona trochę łaskawsza dla mnie niż była w tym roku.
Bo kiedy wszyscy ogrodnicy na hura(!) wyszli do swoich ogrodów, ja utknęłam w blokach. Moje zdrowie strzeliło focha i chcąc nie chcąc musiałam spasować.
Już myślałam, że cały sezon będę miała "w plecy"...ale nie było tak źle. 
Z miesięcznym opóźnieniem wyruszyłam i ja ze swoimi grabkami i szpadelkiem ;) ...tak bardziej dla treningu, bo nie do końca wierzyłam w swoje powodzenie na tym polu. Nie dość, że zielona, to jeszcze opóźniona :/ gorzej już być nie mogło.
Długo musiałam czekać aż na moich grządkach się zazieleniło.  
W końcu cierpliwość moja została  wynagrodzona.



Najwięcej emocji zafundowały mi chyba pomidory.
Na początku, już na etapie siewek. Na parapecie rosły jak szalone. Były coraz wyższe, co mnie początkowo cieszyło i... coraz cieńsze, co mnie z kolei martwiło. Krótko mówiąc, targały mną mieszane uczucia ;)
Nocami siedziałam w internecie szukając rady co z tym fantem robić. Czy można jeszcze ratować...  czy już tylko na kompost... 
Doczytałam w końcu, że dochowałam się "wybiegniętych" siewek, które tak kończą bądź na skutek za wysokiej temperatury, albo zbyt małej ilości światła.



Niektórzy w takim wypadku po prostu sieją nowe nasiona. 
Mi było najzwyczajniej szkoda. W końcu to moje pierwsze... Postanowiłam wypróbować sposobu ratowania tych bidulków. 
Przesadzając je do pojedynczych doniczek (to się nazywa pikowanie) zakręcałam im delikatnie przydługie łodyżki tak, aby schowały się pod ziemią. 




łodyżki tak "zakopane" po pewnym czasie się ukorzenią, a roślina ma szansę wzmocnić się.
No i wyrosły mi takie "okazy" ;)




Nie wiem, czy jest czym się chwalić, ale ja czułam się jak bohater ;)


TO NIE KONIEC...
To nie koniec emocji pomidorowych.
Kiedy już zasadziłam je na grządki, mój znajomy skwitował to zdziwieniem i dowiedziałam się, że niby pomidory w gruncie to tylko wychodzą doświadczonym ogrodnikom, którzy potrafią walczyć z ich chorobami. No i strach padł na moment na zieloną całkiem ogrodniczkę. Ale przecież nie będę wierzyć w takie gadanie ;)
Obserwowałam z przejęciem  jak sobie radzą te krzaczki na moim wichrowym wzgórzu. Przez parę pierwszych tygodni zafundowałam im nawet osłonki z agrowłókniny przed wiatrzyskiem. 
Rosły jak na drożdżach, więc się cieszyłam niezmiernie. Zgodnie z radami doświadczonych internetowych ogrodników usuwałam regularnie nadprogramowe pędy, podwiązywałam do podpórek i czekałam na owoce moich starań.
Dopiero blogowe koleżanki, chwaląc się pierwszymi rumieńcami na swoich pomidorach wyprowadziły mnie z równowagi. 
Na moich krzaczkach były tylko kwiatki! Żadnych owoców! Nawet najmniejszych zielonych. 
Porażka! Uznałam, że chyba za mało owadów jeszcze o moim warzywniaku się dowiedziało ;), no i kwiaty najwyraźniej nie zostały zapylone. Co za pech :/
Gdzieś doczytałam się, że potrząsając krzaczkami można wspomóc zapylanie, więc z przejęciem tarmosiłam biedne, niczemu niewinne rośliny. Co się nie robi, żeby zjeść swojego pomidora ;)
Zapomniałam całkiem, że przecież one opóźnione są! Więc musiałam się uzbroić w cierpliwość. W połowie sierpnia już byłam spokojna. 




-w najgorszym wypadku skończy się na tym, że zrobię sobie pół spiżarni konfitur z zielonych pomidorów -myślałam sobie. Dobre i to ;)
Jednak w/w konfitur (mniam, jakie pyszne!) udało mi się zrobić znacznie mniej, bo w końcu i u mnie na krzaczkach zielone owoce zaczęły się nieśmiało rumienić.
Jako pierwsze, humor mi poprawiły pomidory koktajlowe :)


Potem na hura inne :)



Ja wyobrażam sobie, że dla wielu z Was, tych kilka zdjęć pomidorów pod rząd to lekka przesada... ale żebyście wiedzieli jak ja się cieszyłam :))  to byście mi wybaczyli...





...ale kiedyś wszystko się kończy.
 I mi w końcu wypadło zanucić tęskną nutę za przesympatycznymi Starszymi Panami ...
  
"Minął sierpień, minął wrzesień, znów październik i
ta jesień rozpostarła melancholii mglisty woal
Nie żałuję letnich dzionków, róż, poziomek i skowronków
Lecz jednego, jedynego jest mi żal

Addio pomidory
Addio ulubione
Słoneczka zachodzące za mój zimowy stół
Nadchodzą znów wieczory sałatki niejedzonej
Tęsknoty dojmującej i łzy przełkniętej wpół..."



Jak na pierwszy post, po tak długiej przerwie, to chyba wystarczy... choć tematu ogrodowego nie wyczerpałam jeszcze.
Jak się zmobilizuję, to może jeszcze drugą część sprawozdania zmontuję.          
Sie zobaczy ;) 
 A tymczasem świta już, więc pozdrawiam wszystkich serdecznie i ...zmykam.
Penelopa :)