...no i szczęśliwie zamustrowałyśmy z Kaśką na statek Odysa, ufff!
„CAP HARRISON” w całej okazalości
Dowody zamustrowania

Emocje, które towarzyszyły mi przed podróżą opadły... a było naprawdę gorąco. Na trzy dni przed odlotem do Barcelony (bo tam miałam wsiąść na statek) okazało się, że zmienili Odysowi kolejnośc portów i muszę przebukować bilety. Dobre sobie, ale jak to zrobić? Wszystkie bilety wyprzedane. Potem dowiedziałam się, że mam jednak leciec do Włoch i szybciutko mam szukac połączeń. To już była przesada. Zaczęłam żałować, że zrezygnowałam z podróży samochodem. Chciałam żeby było wygodniej i bezstresowo- (hahaha) Wygodniej może i było, ale z tym bezstresem to się grubo przeliczyłam. Raz, że do końca nie wiedziałam jak ostatecznie dostanę się na statek, a po drugie, kiedy przyszło mi się pakowac (na maksymalnie ostatnią chwilę) popadłam w czarną rozpacz. Jak ja mam się zmiescić w tych kilogramowych limitach??? W końcu nie wybieram się na tygodniową wycieczkę... Dotychczas zwykle pod statek podjeżdżałam samochodem, zapakowanym po dach. Odys na dzień dobry cedził przez zęby, że mu siarę robię... a ja słodko się uśmiechając tłumaczyłam, że te wszystkie walizy, torby, torebeczki to są niezbędniki i zapewniałam Go, że naprawdę mocno sie ograniczałam. Ograniczałam... –dobre sobie!, Dopiero teraz poznałam znaczenie tego słowa. Z wypiekami na twarzy do ostatniej chwili wymieniałam zawartość walizek. Trzeba było widzieć mnie w akcji kiedy na wadze kuchennej zapadała decyzja co ubiorę na podróż –rzecz jasna ciuchy i buty najcięższe ;)
W końcu musiałam drzwi zamknąc za sobą, zostawiając za nimi „kilka” niezbędnych ciuszków, książek, i innych dupereli... Będę twarda i jakoś przeżyję! –obiecałam sobie.
Godzinne opóźnienie lotu do Barcelony przyjęłam z zimną krwią, ponad pół godziny oczekiwania na bagaże też przeżyłam.
Barcelona przywitała nas gorąco. Z tłumu witających wpadł mi w oko przystojny Hiszpan ...wpadł mi w oko, bo trzymał wielką kartkę z moim nazwiskiem ;) –Mój wybawca!!! Ze zniewalającym uśmiechem zapakował dwie blondyny do swojego samochodu i ruszylismy do Tarragony (portu, do którego poprzedniego dnia śmignął Odys) z nadzieją, że na odcinku 120km żadnych korków nie budiet i statek nie czmychnie nam znowu przed nosem.
Żadnych korków nie było... a przed trapem czekał stęskniony Odys, z którego ramion padłam na koję i zasnęłam snem kamiennym. Nie wiem kiedy pożegnalismy Hiszpanię. Na dobre obudziłam się już w Livorno, portowym mieście Italii.

Tu nie miałam co liczyć na żadne atrakcje... ale Odys po raz kolejny mnie zaskoczył organizując cichaczem całodniową wycieczkę do Florencji. Zaniemówiłam z wrażenia... a potem przez caly dzień musiałam się skupiać na przytrzymywaniu opadającej wciąż z zachwytów szczęki.
O atrakcjach tego niezwykłego miasta – perle Toskanii, coś niecoś wiedziałam ocierając się o wiadomości z historii sztuki, ale kolejny raz przekonałam się na czym polega różnica między wiedzieć a widzieć ... Tą niesamowitą ucztę dla oczu na długo zapamiętam...
Panorama Florencji

...i pare migawek z tego zaczarowanego miejsca
Z wizyta u Gepetta
Wracając na statek zachwycaliśmy się niezwykłą urodą Toskanii, obiecując sobie, że kiedyś tu jeszcze wrócimy.
Nie moglismy tez odmówic sobie odwiedzenia po drodze Pizy
Kasia nawet usiłowała słynną wieżę przestawić lekko, a Odys naprostować ;)


...a kolejnego dnia o zachodzie słońca odbiliśmy od kei Livorno podążając w kierunku Savony. Po tych intensywnych turystycznych wrażeniach mogłam znowu odpocząc ciesząc się takimi widokami
Tymczasem pozdrawiam Was wszystkich bardzo gorąco z uczuciem niedosytu, bo skromny czas, jaki został mi wydzielony na kafejke internetową nie pozwolił mi odwiedzic zaprzyjaźnione blogi. ...oj, narobia mi sie zaległości.