poniedziałek, 15 września 2014

Mam labę...

Wakacje minęły nam bez "wakacji". Nie znaleźliśmy nawet kilku dni na jakiś oddech. 
Ot, chociażby na nasz wakacyjny gwóźdź programu -Mazury. 
Przeprowadzka tak nas pochłonęła, że nie obejrzeliśmy się kiedy przeleciał lipiec i sierpień i trzeba było zmierzyć się z wrześniem, a wraz z nim z dojazdami do szkoły. Brrr - 50 km w jedną stronę. Uroki życia na wsi ;) 
Prace w domu i wokół, jakoś dziwnie zaczęły się ślimaczyć. 
Postanowiliśmy się jakoś zresetować. Pomysłów było wiele, ale ( z wiadomych powodów) bezapelacyjnie wygrała Zielona Wyspa.
Tym razem przy okazji odwiedzin córci, postanowiłam pospacerować sobie po irlandzkich ogrodach, by poszukać inspiracji do tworzenia swojego. 
Zaczęliśmy od pobliskiego Blarney ze średniowiecznym zamkiem i otaczającymi go rozległymi ogrodami.


Zamek został wzniesiony w XV wieku w miejscu starej zniszczonej drewnianej twierdzy z XIII w.



 Z tą warownią związana jest legenda dotycząca wmurowanego w jego mury wapiennego kamienia, zwanego potocznie Kamieniem Elokwencji (Stone of Eloquence). Głosi ona, że każdy kto go pocałuje uzyska dar elokwencji i przekonywania. A nie jest łatwo wykonać to zadanie. Trzeba się trochę pogimnastykować :) nie wspominając o wcześniejszym pokonaniu długich, mocno krętych kamiennych schodków prowadzących do najwyższej kondygnacji wieży.


 Legenda ta rozsławiła Blerney w całym świecie. Trzeba więc swoje odstać w kolejce.  Ale czas upływa szybko, bo przesuwając się można podziwiać okolice zamku z lotu ptaka.



Kipiące zielenią ogrody zapraszają :)
Ich powierzchnia - 457 ha jest naprawdę imponująca i żeby nacieszyć się ich urokami najlepiej chyba zarezerwować sobie cały dzień. 
Mieliśmy to szczęście, że pogoda dopisała a wrześniowy termin zapewnił znikomą ilość turystów, krótko mówiąc warunki na zwiedzanie mieliśmy idealne.
Tak więc jeśli ktoś ma chwilę czasu ...i chęci to zapraszam na spacerek.




 


















I to był dobry moment na małe co nieco ;) w sympatycznym klimacie starych stajni. 







 Wędrujemy dalej, w kierunku XIX wiecznej  rezydencji zwanej Blarney House, której obecnie właścicielem jest rodzina Colhurst zamieszkująca w tych okazałych murach.









A tu zobaczcie ciekawy okaz tui - thuja plicata.  Został przywieziony z Ameryki płn i zasadzony w 1853 r.
Kiedy stworzy mu się dobre warunki, to po 150 latach może przybrać taką postać.


Takich kolosów w okolicy spotkać można więcej.


...ale mnie bardziej zachwycały magiczne zakątki, gdzie miałam wrażenie, że zabłądziłam jakimś cudem do zaczarowanych ogrodów.








 



Wiem, wiem... przesadziłam z ilością zdjęć.  I muszę się przywołać do porządku, narzucając sobie większą dyscyplinę.
Ale podobno co za dużo to niezdrowo. Zatem z wielkimi rozterkami pozwolę sobie na wstawienie jeszcze 5 (pięciu) fotek.  To nie będzie łatwe. Bo mogłabym lekko jeszcze z 50. 
Tak na marginesie, to ciekawe kto dał radę dotrwać do tego momentu. Temu ode mnie podziw i szacun :)






....i jakie by tu na koniec? Może to?... tak w formie przeprosin za to moje nieopamiętanie ;)
Pozdrawiam Was z Zielonej Wyspy.
Wasza Penelopa

piątek, 5 września 2014

pole, pole... łyse pole...

O ile pamiętam... wyprowadziłam się na wieś, żeby zwolnić :) ... żeby odpocząć od miejskiego zgiełku, zatopić się w sielskie klimaty i tak zwyczajnie wrzucić na luz. Brzmi całkiem fajnie :)
ha ha ha ha... dobre sobie ;)
Mija trzeci miesiąc odkąd w ekspresowym tempie dokonaliśmy przeprowadzki. Trochę się bałam tego momentu i czym bardziej się przybliżał, tym więcej było obaw, czy aby dobrze robimy rozstając się z naszym gdyńskim gniazdem, witym przez całe ćwierćwiecze.
Kiedy zamknęliśmy za sobą drzwi, odwrotu nie było. Nowi właściciele wprowadzili się jeszcze w tym samym tygodniu. Całe szczęście, że okazali się przesympatycznymi ludźmi. Polubiłam ich od pierwszego spotkania. W sumie to było dla nas bardzo ważne, żeby oddać nasz dom w dobre ręce. Ta świadomość zapewniła nam tak potrzebny spokój duszy, że cała nasza energia pozostawiona w tych czterech ścianach, będzie służyła dobrym ludziom. Inaczej byłoby na pewno trudniej.
Tak więc nasz "stary" dom oddaliśmy w dobre ręce i mogliśmy spokojnie zająć się NOWYM - w najszerszym tego słowa znaczeniu.
Bo nowy nie tylko jest nasz obecny dom...ale też życie. Bo przeprowadzając się na wieś, zafundowaliśmy sobie wielką przygodę. I jak to w przygodach bywa, nie do  końca wiemy co nam przyniesie.
Na początek przyniosła nam ...robotę. Duuużo roboty... w której , jak na razie, końca nie widać :o ...więc zakasaliśmy rękawy i zapomnieliśmy, że są wakacje ;)
Ponoć marzenia to dobra rzecz :) A mi się zamarzyło mieć na tej swojej wsi piękny ogród.
Piękny- to pojęcie oczywiście względne. Bo każdemu co innego się podoba, więc mówiąc o pięknie mam na myśli piękno mieszczące się w moich wyobrażeniach...moim charakterze... niekoniecznie zgadzające się z panującymi nurtami czy modami.
Tymczasem za oknami mam taki widok.



Tak wygląda mój "ogród". Pole, pole, łyse pole...chciałoby się rzec.
I bynajmniej ten widok nie jest spełnieniem moich marzeń ;)

Kilkanaście lat temu, kiedy kupiliśmy tę działkę, rosło tu zboże. Potem ta licha ziemia ( V i VI klasa) leżała sobie odłogiem. Z pewnością ten stan jej nie służył.
Po kilku latach zarosła i troszkę zdziczała.


widok od jeziora
Uznaliśmy, że musimy coś z tym robić. Zasięgnęliśmy rady rolników... bo my, "miastowe ludzie" cali zieleni w tym temacie byliśmy ( i wciąż jesteśmy).
Poradzono nam, abyśmy wysiali poplon, który miał dokarmić wyjałowioną glebę.
Na pierwszy rzut poszło żyto.
Odys, który żadnej pracy się nie boi ;) podjął się kolejnego zadania -siewcy. Ależ mi się podobał w tej roli! :))



Asystentkę siewcy grała Kasia ;) Musiała zmieszać (odwrotnie niż Kopciuszek ) nasiona z nawozem.
Machała zawzięcie szuflą w ...salonie.


A po ciężkiej pracy chwila rozrywki. Reguły gry w bule zostały lekko zmodyfikowane ;)


 Żniw nie było ;) Dużo wcześniej zielone łany zostały zaorane i darowane ziemi.
Potem nastała era facelii.  Pięciokrotnie ją wysiewaliśmy i po cieszącym oczy okresie kwitnienia oraliśmy.
Faceliowe pole za każdym razem jednakowo nas zachwycało. 

Ale nie tylko nas. Wszelkie brzęczące owady gromadnie odwiedzały nasze fioletowe łany.


Było pięknie i pachnąco :)
Było- bo teraz nasza ziemia po kolejnej rewolucji. Mamy nadzieję, że ostatniej.
Sierpień minął nam pod znakiem wielkiej zadymy. Znowu cięzki sprzęt jeździł wszerz i wzdłuż, a za oknem straszył krajobraz księżycowy.



Nawieźliśmy trochę ziemi, trochę torfu, tworząc podwaliny pod ogród.
Tymczasem przysłuchując się jak rośnie trawa ;), zabraliśmy się za  warzywniak... mój wymarzony, w którym "palce maczała" pewna Kasia B. :))
...ale o tym niebawem. Bo to dłuższa opowieść... a tu tylko patrzeć a zacznie świtać i kolejny pracowity dzień przed nami.
Pozdrawiam Was serdecznie z kaszubskiej ziemi i przepraszam za długie milczenie, i za to, że nie bywam... ale po prostu się nie wyrabiam. Dzień za krótki, noc nie lepsza. Ale kiedyś, mam nadzieję to się zmieni.
 Penelopa :)

sobota, 21 czerwca 2014

i tak się trudno rozstać...



 Przecież wiedziałam, że to kiedyś nastąpi. Wydawało mi się nawet, że tak bardzo tego chcę i że wcale nie będzie mi żal...
Jakże się myliłam.
Bo kiedy, tak (trochę niespodziewanie) nagle klamka zapadła i w kalendarzu została wyznaczona nieprzekraczalna data przeprowadzki... to się okazało, że jednak trudno rozstać się z tym miejscem.
Z domem, w którym przeżyłam największą część swojego życia. 
Z domem, który na wskroś przetkany jest naszą historią... wspomnieniami tysięcy dni i nocy... nieprzebranym szczęściem, rozterkami i zmartwieniami... przesiąknięty naszymi rozmowami, śmiechem, łzami, zamyśleniem... echem beztroskiego dzieciństwa trójki naszych dzieci i mniej lub bardziej trudnym okresem ich dorastania...
Teraz okazało się jak ciężko zostawić te "cztery ściany". Tym bardziej, że zbudowaliśmy je praktycznie własnymi rękoma, dokładniej rękoma Odysa.
I pamiętam ten dzień jak dziś.
 Wiosna 85 roku. 
Staliśmy w dłuuugiej kolejce po paliwo maluchem teścia i podejmowaliśmy jedną z trudniejszych decyzji. Tego dnia dowiedzieliśmy się, że "trafiła" się możliwość przystąpienia do Młodzieżowej Spółdzielni Mieszkaniowej i budowy dla siebie domu. Decyzję musieliśmy podjąć praktycznie w ciągu kilku godzin... Łatwo powiedzieć. Ale jak tu się decydować na BUDOWĘ DOMU, kiedy nie mieliśmy nic. 
Byliśmy młodym małżeństwem ledwie wiążącym koniec z końcem. Żyjącym od pierwszego do pierwszego... na dodatek bez żadnego lokum. Wtedy były takie czasy, że znalezienie jakiegoś kąta na wynajem graniczyło z cudem... a jak już się coś znalazło, to żądano najczęściej zapłaty za rok z góry, co było dla nas kosmosem. A gdy już coś w końcu udało się znaleźć na "ludzkich warunkach", to po paru miesiącach okazywało się, że mieliśmy pecha, bo właściciele zmieniali pomysł na lokum zajmowane przez nas. Z jednej strony tak strasznie mieliśmy dosyć tej naszej tułaczki i niepewności jutra, zaś z drugiej strony brak jakiegokolwiek zaplecza finansowego jak również doświadczenia budowlanego (choćby na przykładzie jakichś znajomych bliższych lub dalszych) sprawiało, że podjęcie decyzji trochę nas przerastało.
... ale nikt za nas tego nie chciał zrobić. A my tak bardzo marzyliśmy o swoim kącie... więc chwyciliśmy się za ręce, zamknęliśmy oczy i skoczyliśmy na głęboką wodę.
Zasady budowy domów w tej spółdzielni były dosyć specyficzne.
Budynki powstawały systemem gospodarczym.
Zawiązywały się ok. 40 osobowe grupy budujące taką samą ilość segmentów mieszkaniowych. Każdy z członków spółdzielni zobowiązany był do przepracowania min. czterech tysięcy roboczogodzin. W skład każdej grupy budującej wchodził kierownik budowy z uprawnieniami, murarz, cieśla, elektryk a pozostali reprezentowali mieszankę dość przypadkowych zawodów, zupełnie niezwiązanych z budownictwem. Tak więc z dnia na dzień "budowlańcami" stawali się stoczniowcy, marynarze, nauczyciele,
milicjanci ...a nawet aktorzy teatru. Z zasady nie można było wynajmować żadnych fachowców. Nie było zmiłuj się. Trzeba było zakasać swoje rękawy, wziąć kielnię i murować... nie zważając czy było się właścicielem dwóch prawych, czy... lewych rąk 
ech... opowiedzieć mogłabym wiele anegdot w klimacie czeskiej bajki "sąsiedzi"- dziś z dużą dawką uśmiechu...choć w rzeczywistości były to czasem opowieści mrożące krew w żyłach.
Nastały naprawdę ciężkie czasy. Chcąc nie chcąc Odys musiał wziąć urlop bezpłatny i żyć musieliśmy z mojej lichej pensji księgowej na stażu. Nie było lekko. Pas trzeba było zacisnąć do granic możliwości, każdą złotówkę oglądać z dwóch stron i żyć nadzieją że kiedyś będzie łatwiej.
Budzik nastawiony z reguły na 05:00 zrywał mojego "budowlańca" ze snu i ...do roboty. Ja trochę później zaczynałam walkę z szarym dniem i ...płaczącym Tomaszkiem, który długo nie chciał zaakceptować żłobka. Ale mamusia musiała iść do pracy, więc nie było dyskusji.
Każdego dnia droga do tramwaju dłużyła się niemożliwie w akompaniamencie płaczu synka. Potem 8 godzin w oparach papierosowego dymu (na 9 kobitek 7 paliło... nawet kiedy zaszłam w drugą ciążę- takie to były czasy) i mechanicznym liczeniem list płac. Drogę do domu uprzyjemniał mi dla odmiany radosny synek - zupełne przeciwieństwo tego rannego. I całe szczęście, bo od tramwaju czekała nas wspinaczka po schodach. Trzeba było pokonać ich grubo ponad 100 aby wejść na gdańskie osiedle Suchanino. To dzięki nim Tomek już przed trzecim rokiem życia liczył śpiewająco do stu. "Odpoczywaliśmy" w sklepowych kolejkach (realizując m.in. słynne kartki na żywność), by na koniec pokonać ostatni etap. Tu najczęściej nóżki synka odmawiały posłuszeństwa. Nie było rady, musiałam z pasażerem "na opa", pełnymi siatkami i z... Hanią w brzuchu wdrapać się na IV piętro (bez windy).  Siłownia za darmo. W ramach rozrywki pozostawała mi jeszcze codzienna krzątanina, pichcenie, pranie (bez użycia pralki) i takie tam...a w przerwach zabawa klockami.
Późnym wieczorem wracał z budowy mój murarz z najświeższymi wieściami o tym jak to mury mkną do góry.
 Właśnie... przecież o naszym domu miało być.

     rok 1985 -  nasza ulica, a po lewej nasz szereg 

 
 Odys w roli murarza ;) tu wznosi komin w jakże gustownym nakryciu głowy ;)

Do etapu stanu surowego zamkniętego Odys przepracował na budowie 5 tys godzin . Potem był podział i każdy musiał się już sam martwić o wykończenie swojego segmentu. 
Martwić...ale i cieszyć (w końcu) ze swoich "czterech" ścian. Nie ważne, że w stanie surowym.

                           ja tu tylko sprzątam...a w przerwie planuję i marzę sobie :)

A zmartwieniem były... pieniądze.
...więc zamustrował Odys na rozpadający się grecki statek ( wtedy nie było w czym wybierać) i popłynął na półroczny rejs. Wrócił po 10-ciu miesiącach, bo statek ugrzązł gdzieś na Filipinach, a wrócić do domu nie było jak. Poznaliśmy wtedy gorzki smak rozstania. Bez telefonów, maili... za to z możliwością pisania listów, które wędrowały w jedną stronę czasem miesiąc :(
...i ciśnie mi się taki cytat: "co Wy ... wiecie o "... rozstaniach.
Ale podobno co nas nie zabije, to nas wzmocni.
 Przeżyliśmy.
Mała Hania przywitała naszego obieżyświata (kultowymi dzisiaj) słowami: "co Ty? ... tato jesteś?".
Nie chcieliśmy dłużej czekać. 
Odcięliśmy piętro i najszybciej jak to było możliwe, wprowadziliśmy się w prowizoryczne warunki parteru.

    marzec 1989 r   -po przeprowadzce. Pierwszy posiłek w klimatycznej kuchni. Następny w ... salonie. ;)

I tak zamieszkaliśmy na przysłowiowych betonach ... i nie zważając na nie, cieszyliśmy się jakbyśmy zamieszkali w pałacu. 
Tak obiektywnie patrząc wszystko było w opłakanym stanie. 
Okna np., niby nowe z fabryki ( część np z ówczesnej "Sokółki" ) dwuszybowe, ale rozkręcne. Śruby często nie chciały współpracować z gwintami. Więc mycie ich było prawdziwym wyzwaniem. Drzazgi rozrywały ścierki a czasem dłonie. Jedno okno po rozkręceniu śrub rozpadało się, bo zawiasy zupełnie nie spełniały swojego zadania. Normalny horror. Nie wspomnę o ich szczelności. Żadne uszczelniacze dostępne w sklepach (typu taśmy gąbkowe) nie wystarczały. Tańczące firanki przy zamkniętych oknach precyzyjnie informowały nas o sile wiatru na zewnątrz. Wyznaczyliśmy więc okna do wietrzenia na okres zimy i je okładaliśmy kocami a pozostałe na dobre pół roku oklejałam papierową taśmą moczoną w... mleku - po zaschnięciu mocno się trzymała i gwarantowała szczelność - super sposób. A na białych ramach prawie nie była widoczna ;) 
Ale w sumie było cudnie :)
...i jakoś nie przeszkadzały nam spartańskie warunki. 
Pamiętam, kiedy Odys wyjechał na kolejny kontrakt, pierwszą rzeczą jaką zrobiłam to wstawiłam samodzielnie "judasza", bo przecież strach czasem było otwierać komukolwiek drzwi. Jakby nie było, mieszkałam właściwie na placu budowy. Sąsiad zrobił wielkie oczy kiedy zobaczył mnie, walczącą z wiertarką. Udało mi się przebić przez grube drzwi i wyciąć całkiem zgrabne kółko na "judasza". Duma mnie rozpierała. 
Potem wpadłam na karkołomny pomysł równania sufitów w przyszłych sypialniach na piętrze.
Z niecierpliwością czekałam na godz 20-tą, kiedy Tomek i Hania mieli już ciszę nocną a ja zabierałam się do dzieła. Czegoś takiego jak gładzi szpachlowej wtedy nie było i w ogóle nie słyszałam, żeby ktoś równał tynki. Ale ja musiałam ;) 
Pierwszy sufit równałam ...czystym gipsem. Paranoja. Zastygał w mgnieniu oka. Żeby nie zwariować wyobrażałam sobie, że jestem konserwatorem sztuki i centymetr po centymetrze usiłowałam polepszyć wygląd tynku. Potem mieszałam gips z klejem do tapet. Wiązał dłużej i przynosił zadowalające efekty. 
Dzisiaj samej nie chce mi się wierzyć, że to robiłam z taką determinacją...
Oczywiście elektrociepłownia jeszcze nie była podłączona do naszego szeregu, więc walczyć trzeba było z paleniem w piecu na koks i węgiel. 
Wzdrygam się na samo wspomnienie. Wtedy zaczęły się moje problemy z kręgosłupem i obsługa takiego pieca czasem ...mocno bolała :( Ale nie miałam wyjścia. Musiałam sobie radzić sama.  Długo by opowiadać o "urokach" pierwszych lat " na swoim".



Krok po kroku, pomieszczenie po pomieszczeniu wykończaliśmy (najczęściej własnymi rękoma) nasze gniazdo.


Mijały lata. Czasy się zmieniały. Na rynku, jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać pierwsze markety budowlane... a w nich prawdziwe "cuda" - jak na standard wykończenia naszego domu, budowanego przecież w czasach wielkiej "posuchy".
W końcu kiedyś trzeba było zabrać się za remont generalny... bo przestawianie na wszystkie możliwe sposoby przemalowywanych wciąż na nowe kolory starych (komunistycznych) mebli, już nie dawało zadawalających efektów. 
Chciało się lepiej... ładniej... wygodniej... 
Poszły więc w ruch młoty udarowe i runęły ściany :)



 okna wątpliwej jakości wyleciały z hukiem :))


Najwyraźniej chłopakom podobała się ta demolka, bo kiedy wszystko wewnątrz zniszczyli, to wyszli  przed dom i zabrali się za betonowe biegi do garażu.
To się nazywa szewska pasja ;)
... potem był relaks przy układaniu kostki. 





              młodzież poznaje tajemnice fugowania pod okiem  starszego glazurnika ;)
 
Przewróciliśmy wszystko do góry nogami. To jakbyśmy zbudowali nowy dom. Było to o tyle trudne, że pośród tej wojny domowej musieliśmy jakoś żyć. Moja anielska cierpliwość była wystawiona wtedy na wielką próbę. 
...a może to wszystko wytrzymałam dzięki codziennej porcji muzyki klasycznej ;) , która skutecznie koiła moje zszargane nerwy przedłużającym się remontem.


Siadałam sobie wtedy w kąciku i kombinowałam po cichutku... czy może jeszcze przy okazji nie przesunąć jakiejś ściany?
...bo jedne wyburzyliśmy, inne poprzesuwaliśmy ;) tak, żeby wszystko było "po naszemu".
I w końcu wszystko nam pasowało i mieszkało nam się miło i wygodnie


strych został moim ulubionym miejscem. W końcu każdy jego centymetr sama zaprojektowałam. Wszystkie meble powstały w mojej głowie i kilka całkiem fajnych rozwiązań, które zagospodarowały każdy zakątek. Niezłą miałam zabawę bawiąc się w architekta wnętrz ;)
Na miejscu murowanego otwartego kominka stanęła moja "pupilka" -skandynawska koza, której jestem do dzisiaj wielką fanką :)

 
* zdjęcia do dwóch ostatnich kolaży wykonał Kalbar ;) -mąż Uli z "Anielskiego Zakątka"  


... ale jakieś licho zaczęło mącić nam w głowach i  kusić Kaszubami.
 Jeździliśmy sobie (tak niby bez celu) po tej niezwykle urokliwej krainie aż w końcu trafiliśmy na zakątek, który najwyraźniej czekał na nas. Nie za bardzo wtedy wierzyłam, że zdobędę się na opuszczenie mojej kochanej Gdyni i będę chciała zamienić ją na kaszubską wieś.
A jednak... 
A jednak dzisiaj przyszło nam się żegnać z naszym dotychczasowym gniazdem, w którym przeżyliśmy dokładnie 25 lat.
Z domem, który na wskroś przetkany jest naszą historią... wspomnieniami tysięcy dni i nocy... przesiąknięty naszymi rozmowami, śmiechem, łzami, zamyśleniem...
ech...